Ostatni dzień Roku 2013-go. W tym roku pojawił się blog. Wywołała go długa, zbyt długa zima. Można więc powiedzieć, że i długie zimy mają swoje dobre strony. Chcę myśleć, że wszystko ma swoją dobrą i złą stronę. Jakie zatem dobre rzeczy przyniósł mi blog? Najważniejsze są osoby, które dzięki temu poznałam. Nie myślałam wcześniej, że pisanie na wirtualnej ściance otwiera nas na świat i innych ludzi. Dziś każdy nowy dzień mogę zacząć sprawdzając co słychać u tych, których inaczej nie miałabym okazji poznać. I chociaż są to tylko wycinki z czyjegoś życia, łatwo odnaleźć te naprawdę autentyczne i ciekawe. Wymiany komentarzy i wiadomości pozytywnie nastawiają i dodają energii.
Nie dotyczy to tylko gotowania, powiedziałabym, że dookoła kuchennego stołu kręci się całe życie, więc wszystko można przy nim odnaleźć, wystarczy tylko przysiąść na krześle i posłuchać.
W dziedzinie gotowania działo się również bardzo wiele. To w tym roku powstały moje pierwsze wypieki i, jak pokazują tagi, jest ich już co najmniej 40 :) A skoro o ciastach mowa - aby na ich pieczenie znalazł się czas, potrzebna była chociaż częściowa automatyzacja procesu. Rok temu nie przyszło by mi do głowy, żeby inwestować w coś tak zmyślnego jak prawdziwy robot kuchenny :) Dziś doceniam, jak wiele rzeczy mogę zrobić szybciej i sprawniej dzięki niemu.
Zyskany czas przeznaczam na wyszukiwanie wiedzy o gotowaniu, o składnikach. Nie szukam przepisów, ale informacji o składnikach, sposobach ich oddziaływania na siebie, próbuje nowych połączeń. Te poszukiwania przynoszą ogromne ilości wiedzy z gotowaniem związanych tylko jakimś połączeniem. Co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, o przenikaniu się w życiu różnych wątków w jakiś zupełnie nieprzewidziany sposób.
Poszukiwania kulinarne przywiały w tym roku kolejne składniki i przyprawy do szuflad. To np. karob, czarnuszka i zdobywca pierwszego miejsca w każdej możliwej kategorii - olej kokosowy :)
Dziękuję wszystkim, którzy chcieli poświęcić swój czas na sprawdzenie, co nowego pojawia się na Piątej Porze. Zapraszam już dziś do odwiedzin w przyszłym roku. Postaram się wymyślać i wyszukiwać następne ciekawe potrawy, które mam nadzieję, zechcecie wypróbować w Waszych kuchniach.
I oczywiście dziś nie może zabraknąć przepisu, który moglibyście wykorzystać w Sylwestrowym menu. Polecam Wam przepisy na wypieki, które wczoraj zagościły na stole spotkania Szczecińskich Blogerów. Stół był bardzo, bardzo słodki, ciasta i ciasteczka były różnorodne i pyszne. Ja proponuję Wam po raz kolejny mini serniczki, bo na zabawę najlepsze są przekąski, które są dekoracyjne i jednocześnie same w sobie stanowią gotowe porcje.
Taki przepis znajdziecie na blogu tutaj. Ale przepis został przeze mnie odrobinę zmodyfikowany. Otóż do ciasta zamiast karobu dodałam dwie łyżki dobrego kakao. Natomiast masa serowa nie była waniliowa. Do masy dodałam świeżo startą na drobnych oczkach tarki skórkę z jednej pomarańczy oraz sok wyciśnięty z takiego owocu. W moim przypadku był to raczej średni egzemplarz.
Połączenie kakao i pomarańczy daje bardzo aromatyczny efekt. Na upieczone serniczki możecie ułożyć cząstki mandarynek i polać całość gorzką czekoladą.
A jeśli słodkości ma być więcej polecam tartę rustykalną, która może nie jest tak elegancka, ale pachnie pięknie cynamonem, a podana na ciepło z lodami waniliowymi będzie na pewno deserem, któremu mało kto się oprze :)
wtorek, 31 grudnia 2013
piątek, 27 grudnia 2013
Magia Świąt - przesilenie zimowe
Stało się - dopadło mnie zmęczenie końca roku. Brak energii, brak weny i sił do robienia czegokolwiek. Kiedy nadchodzi taki moment, najlepiej przeczekałoby się go pod kocem z dobrą książką i kubkiem gorącego kakao. Niestety - kakao stygnie, każda książka ma swój koniec, a i spod koca wyjść w końcu trzeba. I właśnie wtedy nadchodzą Święta Bożego Narodzenia. Coś na osłodę tych ciemnych i zimnych dni. Nieważny jest aspekt religijny tego zdarzenia, ważne, że na większość działa właśnie tak - jak zastrzyk dodatkowej energii przysłanej wprost z zaczarowanego momentu naszego dzieciństwa :)
Wszystkie smutki na chwilę stają się niewidzialne, wszystkie złości i nerwy odpuszczają, a stolnica z przesianą mąką wzywa pilnie do robienia uszek i pierogów. Udało się, zadziałało dokładnie tak jak powinno. Z zapałem zabrałam się za lepienie uszek do barszczu, pierogów z grzybkami. Oraz do wspólnego tworzenia instalacji choinkowej na ścianę, chociaż to głównie zasługa Głodomorka, który cierpliwie łączył gałęzie w jedną, piękną całość.
Kiedy na drugi dzień, w świetle poranka ujrzałam te pachnące, zielone gałązki na ścianie, od razu chętniej zabrałam się za przystrajanie stołu i przygotowywanie ostatnich dań.
Ponieważ przepisy na uszka, barszczyki, pierogi są dobrze znane a i ja nie mam w tym względzie żadnych tajnych, rodowych przepisów, nie będę się o nich rozpisywać.
Przepis, którym chciałam się z Wami podzielić nie jest klasyką, możecie przygotować go na każdą kolację, szczególnie, jeśli chcielibyście oczarować gości czymś lekkim i wykwintnym :)
Polecam Wam bardzo delikatne roladki z dorsza, zawijane wokół cienkich plasterków łososia i gotowane na parze.
Potrzebujecie dokładnie tyle filetów bez skóry z dorsza bałtyckiego ile osób planujecie zaprosić. Moim zdaniem najlepiej jest kupić świeże filety, chociaż oczywiście możecie użyć rozmrażanych. Ja użyłam świeżych ryb. Filety umyłam i dokładnie osuszyłam ręcznikiem papierowym. Łosoś do roladek powinien być wędzony na zimno. Możecie użyć drobnych kawałków łososia sałatkowego lub najzwyczajniej w świecie, kupić kawałek łososia, pokroić go na bardzo cienkie i wąskie i plasterki. Dorsza przyprawiamy z obu stron solą, pieprzem ziołowym i odrobiną ostrej papryki. Następnie układamy zewnętrzną stroną do dołu i układamy na dorszu plasterki łososia. Następnie, zaczynamy zwijać filet od szerszej strony, starając się robić to bardzo ściśle i pilnując, żeby łosoś się nie przesuwał. Zwiniętą roladkę przebijamy dwoma wykałaczkami, aby utrzymać ją w całości. Gotowe do gotowania roladki chowamy do lodówki, tak aby przygotować je tuż przed podaniem. W parowarze gotujemy je na papierze do gotowania maksymalnie dziesięć minut. Gorące pozbawiamy wykałaczek i podajemy. Dodatki powinny być raczej delikatne. Świetnie nadaje się fasolka szparagowa, ale na wigilię podałam roladki z puree ziemniaczanym, odrobiną mielonych podgrzybków i surówką.
Wszystkie smutki na chwilę stają się niewidzialne, wszystkie złości i nerwy odpuszczają, a stolnica z przesianą mąką wzywa pilnie do robienia uszek i pierogów. Udało się, zadziałało dokładnie tak jak powinno. Z zapałem zabrałam się za lepienie uszek do barszczu, pierogów z grzybkami. Oraz do wspólnego tworzenia instalacji choinkowej na ścianę, chociaż to głównie zasługa Głodomorka, który cierpliwie łączył gałęzie w jedną, piękną całość.
Kiedy na drugi dzień, w świetle poranka ujrzałam te pachnące, zielone gałązki na ścianie, od razu chętniej zabrałam się za przystrajanie stołu i przygotowywanie ostatnich dań.
Ponieważ przepisy na uszka, barszczyki, pierogi są dobrze znane a i ja nie mam w tym względzie żadnych tajnych, rodowych przepisów, nie będę się o nich rozpisywać.
Przepis, którym chciałam się z Wami podzielić nie jest klasyką, możecie przygotować go na każdą kolację, szczególnie, jeśli chcielibyście oczarować gości czymś lekkim i wykwintnym :)
Polecam Wam bardzo delikatne roladki z dorsza, zawijane wokół cienkich plasterków łososia i gotowane na parze.
Potrzebujecie dokładnie tyle filetów bez skóry z dorsza bałtyckiego ile osób planujecie zaprosić. Moim zdaniem najlepiej jest kupić świeże filety, chociaż oczywiście możecie użyć rozmrażanych. Ja użyłam świeżych ryb. Filety umyłam i dokładnie osuszyłam ręcznikiem papierowym. Łosoś do roladek powinien być wędzony na zimno. Możecie użyć drobnych kawałków łososia sałatkowego lub najzwyczajniej w świecie, kupić kawałek łososia, pokroić go na bardzo cienkie i wąskie i plasterki. Dorsza przyprawiamy z obu stron solą, pieprzem ziołowym i odrobiną ostrej papryki. Następnie układamy zewnętrzną stroną do dołu i układamy na dorszu plasterki łososia. Następnie, zaczynamy zwijać filet od szerszej strony, starając się robić to bardzo ściśle i pilnując, żeby łosoś się nie przesuwał. Zwiniętą roladkę przebijamy dwoma wykałaczkami, aby utrzymać ją w całości. Gotowe do gotowania roladki chowamy do lodówki, tak aby przygotować je tuż przed podaniem. W parowarze gotujemy je na papierze do gotowania maksymalnie dziesięć minut. Gorące pozbawiamy wykałaczek i podajemy. Dodatki powinny być raczej delikatne. Świetnie nadaje się fasolka szparagowa, ale na wigilię podałam roladki z puree ziemniaczanym, odrobiną mielonych podgrzybków i surówką.
sobota, 14 grudnia 2013
Pierniczkowa manufaktura
Dziś nie dopisywał mi humor. Nie każdy dzień musi być udany. Ale nawet ten najgorszy warto osłodzić sobie czymś przyjemnym. W końcu życie mamy jedno i szkoda było by uznać dzień za stracony. W związku z tym zapraszam Was na wspólne pieczenie pierniczków. Jak wszystko co małe, również te ciasteczka poprawiają humor. Jeśli nie macie zbyt wiele czasu możecie opuścić ostatni etap - zdobienie. Pierniczki dzięki wymyślnym kształtom są piękne również bez dodatkowego lukrowania.
Zabieramy się za pieczenie. Potrzebujemy dwie i pół szklanki mąki - w mojej kuchni jak zwykle jest mąka orkiszowa, tym razem jasna. Do mąki dosypałam dwie łyżki karobu, żeby pierniczki wyszły ciemne. Możecie użyć łyżki kakao. Z sypkich produktów pozostaje jeszcze łyżeczka sody i przyprawa do piernika. Nie wiem jak mocno korzenne lubicie pierniczki, ale dwie duże łyżki przyprawy można śmiało wsypać. Dosypcie też cukier - użyłam trzech łyżek trzcinowego cukru pudru. Mikser miesza wszystkie suche składniki a ja rozpuszcza sto gram masła. Do wymieszanych suchych składników wbijam jedno jajko, wlewam lekko ostudzone masło i dolewam miód. Dodałam go około 1/3 szklanki. Kiedy składniki się wymieszały zaczęłam ugniatać ciasto. Ponieważ wydawało mi się zbyt kruche dodałam jeszcze dwie łyżki jogurtu greckiego. Dzięki temu ciasto stało się bardziej elastyczne i gładkie. Bardzo łatwo dawało się rozwałkować, bez konieczności podsypywania mąką. Moje pierniczki nie są cienkie. Rozwałkowałam ciasto na placek o grubości około pół centymetra i wycięłam różne kształty. Przełożyłam je na wyłożoną papierem do pieczenia blachę i piekłam przez dziesięć minut w piekarniku. Z tej ilości składników powstanie około 30-40 pierniczków. Ilość zależy od wielkości foremek. Ja wycinałam większe i mniejsze kształty.
Pierniczki studzimy i w tym czasie do wykonanie pozostaje zadanie dla wytrwałych. Robimy lukier, czyli ubijamy na sztywno białko i dodajemy cukier puder, aż powstanie coś w rodzaju emalii :) W związku z tym, że używam trzcinowego cukru, lukier nie jest śnieżno biały, tylko lekko kremowy.
Pierniczki ozdabiamy jak tylko nam się podoba. W zasadzie każdy może wyglądać zupełnie inaczej. Kiedy już wszystkie wyschną możecie schować je do szczelnego słoika i przechowywać do Świąt. Chociaż nasze chyba nie dotrwają - już planuję drugą turę wypieków :)
Zabieramy się za pieczenie. Potrzebujemy dwie i pół szklanki mąki - w mojej kuchni jak zwykle jest mąka orkiszowa, tym razem jasna. Do mąki dosypałam dwie łyżki karobu, żeby pierniczki wyszły ciemne. Możecie użyć łyżki kakao. Z sypkich produktów pozostaje jeszcze łyżeczka sody i przyprawa do piernika. Nie wiem jak mocno korzenne lubicie pierniczki, ale dwie duże łyżki przyprawy można śmiało wsypać. Dosypcie też cukier - użyłam trzech łyżek trzcinowego cukru pudru. Mikser miesza wszystkie suche składniki a ja rozpuszcza sto gram masła. Do wymieszanych suchych składników wbijam jedno jajko, wlewam lekko ostudzone masło i dolewam miód. Dodałam go około 1/3 szklanki. Kiedy składniki się wymieszały zaczęłam ugniatać ciasto. Ponieważ wydawało mi się zbyt kruche dodałam jeszcze dwie łyżki jogurtu greckiego. Dzięki temu ciasto stało się bardziej elastyczne i gładkie. Bardzo łatwo dawało się rozwałkować, bez konieczności podsypywania mąką. Moje pierniczki nie są cienkie. Rozwałkowałam ciasto na placek o grubości około pół centymetra i wycięłam różne kształty. Przełożyłam je na wyłożoną papierem do pieczenia blachę i piekłam przez dziesięć minut w piekarniku. Z tej ilości składników powstanie około 30-40 pierniczków. Ilość zależy od wielkości foremek. Ja wycinałam większe i mniejsze kształty.
Pierniczki studzimy i w tym czasie do wykonanie pozostaje zadanie dla wytrwałych. Robimy lukier, czyli ubijamy na sztywno białko i dodajemy cukier puder, aż powstanie coś w rodzaju emalii :) W związku z tym, że używam trzcinowego cukru, lukier nie jest śnieżno biały, tylko lekko kremowy.
Pierniczki ozdabiamy jak tylko nam się podoba. W zasadzie każdy może wyglądać zupełnie inaczej. Kiedy już wszystkie wyschną możecie schować je do szczelnego słoika i przechowywać do Świąt. Chociaż nasze chyba nie dotrwają - już planuję drugą turę wypieków :)
środa, 11 grudnia 2013
Szaszłyczki z kurczka na puree z dyni i batata
Słodkie i ostre smaki - lubicie takie połączenia? Czekolada z wasabi, kubek kakao z chilli, mięso w miodzie.
Najistotniejsze jest, aby zależnie od rodzaju dania, przeważyć smak, który ma danie zdominować. Np. deser z nutką chilli powinien być bardziej słodki, aby ostrość uzupełniała i mile zaskakiwała kubki smakowe. Podobnie kurczak w miodzie nie powinien być zbyt słodki, słodycz ma tylko pozwolić na chwilę ulgi przy palących przyprawach.
W szaszłyczkami z kurczaka na puree ostrość ma przeważyć, ma wygrać z lekko mdłą słodyczą batata. Jednocześnie maślany smak i zapach puree pozwala wysłać sygnał z kubków smakowych do mózgu, że może dziś jednak nie spłoną :)
Udka z kurcząt przyprawiamy ulubionymi ognistymi "proszkami". Nadziewamy na patyczki i grillujemy. W tym czasie obieramy dwa bataty i kroimy na duże kawałki. Średniej wielkości dynię kroimy na pół, wydrążamy, myjemy i kroimy ze skórą na kawałki. Batata i dynię gotujemy w parowarze, aż zmiękną. Zazwyczaj 10 minut wystarcza im w zupełności. Dynię pozbawiamy skóry i miksujemy miąższ wraz z batatem na puree, które następnie podsmażamy z odrobiną soli i czosnku na maśle. Aby nie wywoływać skojarzeń z papkami dla dzieci, na puree wyłóżcie np zielony groszek. Całość od razu wygląda apetyczniej.
Najistotniejsze jest, aby zależnie od rodzaju dania, przeważyć smak, który ma danie zdominować. Np. deser z nutką chilli powinien być bardziej słodki, aby ostrość uzupełniała i mile zaskakiwała kubki smakowe. Podobnie kurczak w miodzie nie powinien być zbyt słodki, słodycz ma tylko pozwolić na chwilę ulgi przy palących przyprawach.
W szaszłyczkami z kurczaka na puree ostrość ma przeważyć, ma wygrać z lekko mdłą słodyczą batata. Jednocześnie maślany smak i zapach puree pozwala wysłać sygnał z kubków smakowych do mózgu, że może dziś jednak nie spłoną :)
Udka z kurcząt przyprawiamy ulubionymi ognistymi "proszkami". Nadziewamy na patyczki i grillujemy. W tym czasie obieramy dwa bataty i kroimy na duże kawałki. Średniej wielkości dynię kroimy na pół, wydrążamy, myjemy i kroimy ze skórą na kawałki. Batata i dynię gotujemy w parowarze, aż zmiękną. Zazwyczaj 10 minut wystarcza im w zupełności. Dynię pozbawiamy skóry i miksujemy miąższ wraz z batatem na puree, które następnie podsmażamy z odrobiną soli i czosnku na maśle. Aby nie wywoływać skojarzeń z papkami dla dzieci, na puree wyłóżcie np zielony groszek. Całość od razu wygląda apetyczniej.
sobota, 7 grudnia 2013
Hello Santa! - Little cheesecakes for good kids :)
Tak jak się już wielokrotnie odgrażałam - w tym roku większość prezentów świątecznych będzie DIY - samodzielnie wymyślonych i zrobionych. Oczywiście ci, których i tak dość często obdarzam przeróżnymi łakociami mogą nawet poczuć się urażeni, mam jednak nadzieję, że wyjątkowość wypieków jakoś zmniejszy ich zawód :)
Okazja, jak to w grudniu, wręcz atakuje z każdej strony. 6 grudnia i bęc, trzeba wspierać Świętego Mikołaja, bo on od lat jeden a do obdarowania przybywa ciągle kolejnych osób. Co powiecie na małe serniczki?
Różnica między małym a dużym serniczkiem jest łatwa do przewidzenia. Te małe egzemplarze muszą zostać upieczone w małych foremkach. Świetnie się do tego nadają gniazdka na muffiny. Ciasta wystarczyło mi na dwanaście miniserniczków. Niestety nie udało mi się ich ozdobić zgodnie z planem, bo do wycięcia 12 gwiazdek zwyczajnie zabrakło mi ciasta. Dlatego tylko jeden egzemplarz miał na sobie wycięty kształt, pozostałe zyskały tylko ciemne, ciasteczkowe kropeczki. Mimo wszystko wyglądały uroczo.
A zatem już wiecie - zabieramy się jak za tartę. Do przesianej na ciasto mąki dodałam dwie łyżki karobu, aby nadać serniczkom ciemnej barwy. Masa serowa zaś była tylko klasycznie waniliowa, bez żadnych ekstra dodatków.
Blaszki z gniazdkami na muffiny wysmarowałam masłem. Z rozwałkowanego ciasta wycinałam miseczką krążki, których średnica była około centymetr większa niż średnica górnego brzegu otworu na pojedynczą muffinę. Do wypełnionych ciastem gniazdek nalałam łyżką masę sernikową, a na jej wierzch rozłożyłam maleńkie krążki pozostałego ciasta.
Serniczki piekłam w temperaturze 180 stopni przez około 40 minut.
W Mikołajki grzeczne "dzieciaki" chrupały serniczki :)
Wszyscy, którzy nie mieli okazji spróbować, nie muszą się martwić o to, że być może byli niegrzeczni. Po prostu jestem elfem o małym, lokalnym zasięgu :)
Okazja, jak to w grudniu, wręcz atakuje z każdej strony. 6 grudnia i bęc, trzeba wspierać Świętego Mikołaja, bo on od lat jeden a do obdarowania przybywa ciągle kolejnych osób. Co powiecie na małe serniczki?
Różnica między małym a dużym serniczkiem jest łatwa do przewidzenia. Te małe egzemplarze muszą zostać upieczone w małych foremkach. Świetnie się do tego nadają gniazdka na muffiny. Ciasta wystarczyło mi na dwanaście miniserniczków. Niestety nie udało mi się ich ozdobić zgodnie z planem, bo do wycięcia 12 gwiazdek zwyczajnie zabrakło mi ciasta. Dlatego tylko jeden egzemplarz miał na sobie wycięty kształt, pozostałe zyskały tylko ciemne, ciasteczkowe kropeczki. Mimo wszystko wyglądały uroczo.
A zatem już wiecie - zabieramy się jak za tartę. Do przesianej na ciasto mąki dodałam dwie łyżki karobu, aby nadać serniczkom ciemnej barwy. Masa serowa zaś była tylko klasycznie waniliowa, bez żadnych ekstra dodatków.
Blaszki z gniazdkami na muffiny wysmarowałam masłem. Z rozwałkowanego ciasta wycinałam miseczką krążki, których średnica była około centymetr większa niż średnica górnego brzegu otworu na pojedynczą muffinę. Do wypełnionych ciastem gniazdek nalałam łyżką masę sernikową, a na jej wierzch rozłożyłam maleńkie krążki pozostałego ciasta.
Serniczki piekłam w temperaturze 180 stopni przez około 40 minut.
W Mikołajki grzeczne "dzieciaki" chrupały serniczki :)
Wszyscy, którzy nie mieli okazji spróbować, nie muszą się martwić o to, że być może byli niegrzeczni. Po prostu jestem elfem o małym, lokalnym zasięgu :)
czwartek, 5 grudnia 2013
Czosnkowe tofu z kaszą gryczaną
Dziś proponuję obiad tzw przegląd spiżarki :)
Czyli zróbmy szybko coś pysznego, bez konieczności biegania po sklepach.
Nasza spiżarka jest całkiem dobrze zaopatrzona, szczególnie w różne suche produkty, typu kasze, soczewice i cieciorki :) Idealnie takie zaopatrzenie sprawdza się jesienią, kiedy chcemy się rozgrzać i podnieść odporność.
Wybór padł na kaszę gryczaną niepaloną. Wg mnie jest dobra prawie do wszystkiego :)
Zaczęłam od zagotowania wody z solą. Do wrzątku wlewam łyżkę oliwy z oliwek i wrzucam kaszę.
Na patelni rozgrzewam olej kokosowy i szklę na nim pokrojone w płatki trzy ząbki czosnku (ale mój czosnek jest dorodny, jeśli macie drobny egzemplarz możecie wrzucić więcej ząbków). Do czosnku dodaję pokrojoną w drobną kostkę pomarańczową paprykę. Po chwili przychodzi czas na pokrojone w spore kostki tofu i przyprawy - łyżka kurkumy, łyżeczka kolendry, odrobina ostrej papryki, sól i pieprz. Kiedy wszystkie składniki dobrze się przemieszają dodajemy na końcu ketjap manis i jeszcze chwilę wszystko podsmażamy.
Do obiadu zróbmy szybką surówkę. Jedna marchewka i jedna biała rzodkiew starte na drobnych oczkach tarki macerujemy w miseczce posypane solą, pieprzem i ksilitolem. Po paru minutach dokładamy do nich jogurt naturalny i surówka gotowa.
Na talerzu układamy kolejne składniki dania. Aromat przypraw i kaszy od razu poprawia nastrój.
Czyli zróbmy szybko coś pysznego, bez konieczności biegania po sklepach.
Nasza spiżarka jest całkiem dobrze zaopatrzona, szczególnie w różne suche produkty, typu kasze, soczewice i cieciorki :) Idealnie takie zaopatrzenie sprawdza się jesienią, kiedy chcemy się rozgrzać i podnieść odporność.
Wybór padł na kaszę gryczaną niepaloną. Wg mnie jest dobra prawie do wszystkiego :)
Zaczęłam od zagotowania wody z solą. Do wrzątku wlewam łyżkę oliwy z oliwek i wrzucam kaszę.
Na patelni rozgrzewam olej kokosowy i szklę na nim pokrojone w płatki trzy ząbki czosnku (ale mój czosnek jest dorodny, jeśli macie drobny egzemplarz możecie wrzucić więcej ząbków). Do czosnku dodaję pokrojoną w drobną kostkę pomarańczową paprykę. Po chwili przychodzi czas na pokrojone w spore kostki tofu i przyprawy - łyżka kurkumy, łyżeczka kolendry, odrobina ostrej papryki, sól i pieprz. Kiedy wszystkie składniki dobrze się przemieszają dodajemy na końcu ketjap manis i jeszcze chwilę wszystko podsmażamy.
Do obiadu zróbmy szybką surówkę. Jedna marchewka i jedna biała rzodkiew starte na drobnych oczkach tarki macerujemy w miseczce posypane solą, pieprzem i ksilitolem. Po paru minutach dokładamy do nich jogurt naturalny i surówka gotowa.
Na talerzu układamy kolejne składniki dania. Aromat przypraw i kaszy od razu poprawia nastrój.
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Bardzo rustykalna, razowa tarta z jabłkami i cynamonem
Kiedy ostatnio zrobiłam strudel z ciasta filo, który znajdziecie tutaj, wzbudził on duże zainteresowanie. Myślę, że kiedy zaczyna się mało sprzyjająca aura, szukamy sposobów na to, żeby poczuć się bezpiecznie, otulić zapachami, ciepłem, małymi przyjemnościami. Dlatego w moim domu po raz kolejny zapachniało cynamonem, imbirem i migdałami. Wszystko za sprawą rustykalnej tarty. Jest rustykalna nie tylko z wyglądu. Również składniki nadają jej bardziej przaśny charakter.
Po pierwsze ciasto jest z mąki razowej, rozpuszczonego masła, jaja i tłustej śmietany, posłodzone cukrem z brzozy. Do lodówki trafiła kula dosyć ciemnego ciasta. Pół godziny na jego leżakowanie poświęciłam przygotowaniu wypełnienia. Cztery dorodne szare renety, pokrojone w szesnastki wymieszałam w misce z sokiem z cytryny, cukrem migdałowym, cynamonem, imbirem i kardamonem. Dla smaku, tak jak w przypadku strudla dolałam kieliszek miodu półtoraka. Tak przygotowane jabłka pozostawiłam pod przykryciem na około kwadrans. Kiedy piekarnik nagrzał się do 180 stopni wyjęłam kulę ciasta i rozwałkowałam w okrąg, odrobinę większy niż forma na tartę, do której trafiło. Taką tartę możecie również piec bezpośrednio na blasze, na papierze do pieczenia. Na środek ciasta wyłożyłam jabłka, a brzegi zawinęłam do środka. Ponieważ piekłam wcześniej kokosową tartę sernik i została mi mała porcja jasnego ciasta, rozwałkowałam je i powycinałam z niego gwiazdki, które podoklejałam na zawiniętych brzegach tarty.
Ciasto trafiło do piekarnika na 45 minut. Ten wypiek ma wyjątkowo ozdobny charakter, aż szkoda kroić. Ale wiadomo, po co został upieczony :)
Dla wielbicieli bardziej słodkiej wersji polecam posypanie ciasta cukrem pudrem. Dla nas było wystarczająco słodkie bez dodatków.
Po pierwsze ciasto jest z mąki razowej, rozpuszczonego masła, jaja i tłustej śmietany, posłodzone cukrem z brzozy. Do lodówki trafiła kula dosyć ciemnego ciasta. Pół godziny na jego leżakowanie poświęciłam przygotowaniu wypełnienia. Cztery dorodne szare renety, pokrojone w szesnastki wymieszałam w misce z sokiem z cytryny, cukrem migdałowym, cynamonem, imbirem i kardamonem. Dla smaku, tak jak w przypadku strudla dolałam kieliszek miodu półtoraka. Tak przygotowane jabłka pozostawiłam pod przykryciem na około kwadrans. Kiedy piekarnik nagrzał się do 180 stopni wyjęłam kulę ciasta i rozwałkowałam w okrąg, odrobinę większy niż forma na tartę, do której trafiło. Taką tartę możecie również piec bezpośrednio na blasze, na papierze do pieczenia. Na środek ciasta wyłożyłam jabłka, a brzegi zawinęłam do środka. Ponieważ piekłam wcześniej kokosową tartę sernik i została mi mała porcja jasnego ciasta, rozwałkowałam je i powycinałam z niego gwiazdki, które podoklejałam na zawiniętych brzegach tarty.
Ciasto trafiło do piekarnika na 45 minut. Ten wypiek ma wyjątkowo ozdobny charakter, aż szkoda kroić. Ale wiadomo, po co został upieczony :)
Dla wielbicieli bardziej słodkiej wersji polecam posypanie ciasta cukrem pudrem. Dla nas było wystarczająco słodkie bez dodatków.
czwartek, 28 listopada 2013
Na przekór zimie - zielono mi - spaghetti ze szpinakiem
Może przez pogodę zrobiło mi się tęskno za zielenią? Na zakupach widzę tylko brokuły, zielone papryki a ostatnio jeszcze szpinak. Szpinak ma w kuchni wiele zastosowań, jednak ja najbardziej lubię go w sosie do makaronu, kiedy dzięki krótkiej obróbce nadal utrzymuje swój szpinakowy smak :)
Poza tym jest to jeden z tych przepisów, które nie wymagają dużo czasu a kończą się super efektem.
Kilka ząbków czosnku obieramy i kroimy na cieniutkie plasterki. Szklimy je na oleju kokosowym wraz z drobniutko posiekaną papryczką chili. Do czosnku wrzucamy dobrze wymyty szpinak. Można to robić partiami, czekając aż poszczególne porcje zmniejszą swoją objętość, robiąc miejsce na kolejne listki.
Kiedy na patelni mamy już lekko podduszony szpinak przyprawiamy. Dodałam kurkumę, garam masalę, słodką paprykę, sól i pieprz. Do szpinaku wrzuciłam ćwiartkę kostki serka feta, a kiedy się rozpuściła zalałam całość połową szklanki mleka kokosowego.
Do sosu ugotowałam makaron spaghetti. Do dekoracji talerza użyłam przekrojonych w połówki pomidorków koktajlowych i tartego parmezanu. Dla wzmocnienia ostrości sosu można pokropić makaron oliwą z chili, ale mój szpinak był wystarczająco pikantny.
Na chwilę w domu zapanowało włoskie lato :)
Poza tym jest to jeden z tych przepisów, które nie wymagają dużo czasu a kończą się super efektem.
Kilka ząbków czosnku obieramy i kroimy na cieniutkie plasterki. Szklimy je na oleju kokosowym wraz z drobniutko posiekaną papryczką chili. Do czosnku wrzucamy dobrze wymyty szpinak. Można to robić partiami, czekając aż poszczególne porcje zmniejszą swoją objętość, robiąc miejsce na kolejne listki.
Kiedy na patelni mamy już lekko podduszony szpinak przyprawiamy. Dodałam kurkumę, garam masalę, słodką paprykę, sól i pieprz. Do szpinaku wrzuciłam ćwiartkę kostki serka feta, a kiedy się rozpuściła zalałam całość połową szklanki mleka kokosowego.
Do sosu ugotowałam makaron spaghetti. Do dekoracji talerza użyłam przekrojonych w połówki pomidorków koktajlowych i tartego parmezanu. Dla wzmocnienia ostrości sosu można pokropić makaron oliwą z chili, ale mój szpinak był wystarczająco pikantny.
Na chwilę w domu zapanowało włoskie lato :)
wtorek, 26 listopada 2013
Serniczek rafaello na kruchym spodzie
W weekend się działo, coś się tam piekło, coś bulgotało. Goście przybyli, obiad spożyli, winem, wódeczką zgrabnie popili :)
I w związku z powyższym czasu nie było zbyt wiele, żeby udzielać się w wirtualnej kuchni. Nadrabiam zatem z lekkim opóźnieniem. Ale za to z pysznym tematem - kokosowym, lekkim serniczkiem na kruchym spodzie. Wyszło przepyszne dwa w jednym czyli tarta sernik.
Przepis na ciasto kruche do tarty znaleźć na moim blogu jest bardzo łatwo, natomiast muszę napisać, że tym razem ciasto jest wzbogacone mlekiem kokosowym. Udało mi się wybrać z puszki około 3 łyżek mleka w jak najbardziej gęstej konsystencji śmietanki. Ciasto jest przez to bardziej miękkie, za to po półgodzinnej drzemce w lodówce stwardniało na tyle, że bez problemu udało się je rozwałkować i wyłożyć do formy na tartę. Użyłam takiej z wyższym rantem, żeby zmieścić masę serową.
Do serniczka użyłam 500 gram tłustego sera na sernik, dwóch jajek, trzech łyżek brązowego cukru pudru, dwóch łyżek wiórków kokosowych i około trzech łyżek mleczka kokosowego. Po wymieszaniu dodałam do masy jeszcze dwie łyżki skrobi z tapioki i wymieszaną masę wylałam na podpieczony spód tarty.
Całość wstawiłam do piekarnika na kolejne 25 minut w temperaturze 180 stopni.
Upieczony sernik posypałam jeszcze wiórkami kokosowymi. Polecam ciasto wszystkim wielbicielom rafaello, bo jest to naprawdę mocno kokosowy wypiek. Bardzo delikatny, jak pierwsza pierzynka śniegu za oknem :)
I w związku z powyższym czasu nie było zbyt wiele, żeby udzielać się w wirtualnej kuchni. Nadrabiam zatem z lekkim opóźnieniem. Ale za to z pysznym tematem - kokosowym, lekkim serniczkiem na kruchym spodzie. Wyszło przepyszne dwa w jednym czyli tarta sernik.
Przepis na ciasto kruche do tarty znaleźć na moim blogu jest bardzo łatwo, natomiast muszę napisać, że tym razem ciasto jest wzbogacone mlekiem kokosowym. Udało mi się wybrać z puszki około 3 łyżek mleka w jak najbardziej gęstej konsystencji śmietanki. Ciasto jest przez to bardziej miękkie, za to po półgodzinnej drzemce w lodówce stwardniało na tyle, że bez problemu udało się je rozwałkować i wyłożyć do formy na tartę. Użyłam takiej z wyższym rantem, żeby zmieścić masę serową.
Do serniczka użyłam 500 gram tłustego sera na sernik, dwóch jajek, trzech łyżek brązowego cukru pudru, dwóch łyżek wiórków kokosowych i około trzech łyżek mleczka kokosowego. Po wymieszaniu dodałam do masy jeszcze dwie łyżki skrobi z tapioki i wymieszaną masę wylałam na podpieczony spód tarty.
Całość wstawiłam do piekarnika na kolejne 25 minut w temperaturze 180 stopni.
Upieczony sernik posypałam jeszcze wiórkami kokosowymi. Polecam ciasto wszystkim wielbicielom rafaello, bo jest to naprawdę mocno kokosowy wypiek. Bardzo delikatny, jak pierwsza pierzynka śniegu za oknem :)
środa, 20 listopada 2013
Strudel z ciasta filo - trwaj pachnąca chwilo :)
Przedstawiam Wam dziś bardzo niefotogeniczny wypiek. Zastanawiałam się czy w ogóle zawracać Wam głowę, ale po spróbowaniu doszłam do wniosku, że ok, nad wyglądem trzeba może popracować, za to w ustach to prawdziwe niebo, aromatyczne, rozgrzewające i słodkie.
Więc jest nasz brzydki strudel, zresztą taka nazwa też do czegoś zobowiązuje :)
Przy okazji jest to mój pierwszy strudel i pierwsze użycie ciasta filo. Podobnie jak w przypadku ciasta francuskiego, użyłam gotowca.
Nadzienia są dwa. Jedno to ser ricotta, zmieszany z cukrem migdałowym i jajkiem. Drugie nadzienie jest jabłkowe. Kupiłam cztery dorodne szare renety, obrałam, wykroiłam gniazda nasienne i pokroiłam w drobne kawałki. Jabłko wrzuciłam do rondelka, dodałam sok z połowy cytryny, łyżeczkę cynamonu, około pół centymetra tartego świeżego imbiru, dwie łyżki cukru pudru trzcinowego i spory chlust pitnego miodu :)
Jabłka poddusiłam i pozostawiłam do ostygnięcia.
Odmrożone ciasto filo rozłożyłam i najpierw posmarowałam masą serową, a następnie wyłożyłam jabłkami. Starałam się zwinąć roladę ciasno. Zwinięty rulon przeniosłam na blachę do pieczenia wyłożoną papierem do pieczenia. Wierzch ciasta i jego boki wysmarowałam pędzelkiem maczanym w rozpuszczonym maśle.
Tak przygotowany strudel wstawiłam do rozgrzanego piekarnika. Przez pół godziny pochłaniał ciepło w temperaturze 180 stopni.
Pierwsze piętnaście minut minęło i z piekarnika zaczęły ulatniać się mocne aromaty. Bardzo silnie czuć było cynamon i imbir. Upieczone ciasto posypałam cukrem pudrem. Filo jest po upieczeniu jak kruchy papier, więc nie było łatwo ładnie je podzielić. Najlepiej kroić je nożem pod lekkim kątem. Ciepłe było niesamowicie aromatyczne, ale na drugi dzień, kiedy ostygło nawet lepiej pozwalało delektować się złożonym smakiem przypraw i jabłek.
Więc jest nasz brzydki strudel, zresztą taka nazwa też do czegoś zobowiązuje :)
Przy okazji jest to mój pierwszy strudel i pierwsze użycie ciasta filo. Podobnie jak w przypadku ciasta francuskiego, użyłam gotowca.
Nadzienia są dwa. Jedno to ser ricotta, zmieszany z cukrem migdałowym i jajkiem. Drugie nadzienie jest jabłkowe. Kupiłam cztery dorodne szare renety, obrałam, wykroiłam gniazda nasienne i pokroiłam w drobne kawałki. Jabłko wrzuciłam do rondelka, dodałam sok z połowy cytryny, łyżeczkę cynamonu, około pół centymetra tartego świeżego imbiru, dwie łyżki cukru pudru trzcinowego i spory chlust pitnego miodu :)
Jabłka poddusiłam i pozostawiłam do ostygnięcia.
Odmrożone ciasto filo rozłożyłam i najpierw posmarowałam masą serową, a następnie wyłożyłam jabłkami. Starałam się zwinąć roladę ciasno. Zwinięty rulon przeniosłam na blachę do pieczenia wyłożoną papierem do pieczenia. Wierzch ciasta i jego boki wysmarowałam pędzelkiem maczanym w rozpuszczonym maśle.
Tak przygotowany strudel wstawiłam do rozgrzanego piekarnika. Przez pół godziny pochłaniał ciepło w temperaturze 180 stopni.
Pierwsze piętnaście minut minęło i z piekarnika zaczęły ulatniać się mocne aromaty. Bardzo silnie czuć było cynamon i imbir. Upieczone ciasto posypałam cukrem pudrem. Filo jest po upieczeniu jak kruchy papier, więc nie było łatwo ładnie je podzielić. Najlepiej kroić je nożem pod lekkim kątem. Ciepłe było niesamowicie aromatyczne, ale na drugi dzień, kiedy ostygło nawet lepiej pozwalało delektować się złożonym smakiem przypraw i jabłek.
wtorek, 19 listopada 2013
Zapiekanka kolorowa - idealna na pochmurny dzień :)
Chyba złota jesień już za nami. Coraz bardziej szaro za oknem, coraz zimniejszy wiatr wieje, coraz mniej kolorów w przyrodzie.
Dookoła smutne twarze, prześladowane klasyczną deprechą jesienną.
Pomoc w każdej formie się przyda. Repertuar zależy od upodobań, ale chyba większości z nas pomoże ciepły koc, kubek pysznej kawy, ulubiona muzyka kojąca zmysły, ostre potrawy z kolorowych składników.
Każdy z powyższych pomysłów został przeze mnie przetestowany w weekend i, chociaż trudno zatrzymać taki dobrostan na dłużej, to jednak działa. Działa i pomaga przetrwać.
Na szczęście w kwestii kolorowych potraw naprawdę jest w czym wybierać. Ciemnozielone brokuły, różnokolorowe papryki, cytrusy, bataty - zestaw ogrzewających czerwieni i pomarańczy stoi na straży naszego samopoczucia.
Tak więc postanowiłam wykorzystać paletę ciepłych barw i zrobić zapiekankę. Do zapiekanki dodałam pierś z kurczaka, ale całkowicie jarska opcja byłaby równie syta i pyszna.
W zapiekance udział wzięli: jeden duży batat, dwa duże ziemniaki, pół papryczki chili bez pestek, ćwiartki papryk z każdego koloru, podwójna pierś z kurczaka, śmietanka, ser tarty, pomidorki koktajlowe.
Ziemniaki i batata obieramy i kroimy w plasterki około pół centymetrowe. Blanszujemy szybko na parze.
Pierś z kurczaka kroimy w paseczki, podsmażamy na oleju kokosowym z drobno posiekaną papryczką chili, przyprawiamy solą, pieprzem i tandori masalą. Kiedy kurczak jest obsmażony wrzucamy na patelnię pokrojone w paseczki papryki i przykrywamy całość pokrywką. Dusimy chwilę na małym ogniu.
Naczynie żaroodporne lekko natłuszczamy oliwką i układamy na dnie krążki ziemniaczane. Wykładamy na nie kurczaka i paprykę. Jeśli na patelni pozostał płyn nie wylewajcie go do zapiekanki. Przyda się do zrobienia sosu. A na sos potrzebujemy małe opakowanie śmietany, dwie łyżki sera ricotta, kurkumę, pieprz kajeński, sól. Mieszamy składniki, dodając jeśli jest, sos po smażeniu kurczaka. Zalewamy zapiekankę, po wierzchu posypujemy tartym serem i rozkładamy połówki pomidorków koktajlowych.
Wkładamy naczynie do piekarnika rozgrzanego do około 180 stopni i pieczemy pół godziny. Dla złagodzenia ostrości dania głównego polecam surówkę typu mizeria lub inną z jogurtem naturalnym.
Dzięki kurkumie możemy mieć słoneczną chwilę na talerzu :)
Dookoła smutne twarze, prześladowane klasyczną deprechą jesienną.
Pomoc w każdej formie się przyda. Repertuar zależy od upodobań, ale chyba większości z nas pomoże ciepły koc, kubek pysznej kawy, ulubiona muzyka kojąca zmysły, ostre potrawy z kolorowych składników.
Każdy z powyższych pomysłów został przeze mnie przetestowany w weekend i, chociaż trudno zatrzymać taki dobrostan na dłużej, to jednak działa. Działa i pomaga przetrwać.
Na szczęście w kwestii kolorowych potraw naprawdę jest w czym wybierać. Ciemnozielone brokuły, różnokolorowe papryki, cytrusy, bataty - zestaw ogrzewających czerwieni i pomarańczy stoi na straży naszego samopoczucia.
Tak więc postanowiłam wykorzystać paletę ciepłych barw i zrobić zapiekankę. Do zapiekanki dodałam pierś z kurczaka, ale całkowicie jarska opcja byłaby równie syta i pyszna.
W zapiekance udział wzięli: jeden duży batat, dwa duże ziemniaki, pół papryczki chili bez pestek, ćwiartki papryk z każdego koloru, podwójna pierś z kurczaka, śmietanka, ser tarty, pomidorki koktajlowe.
Ziemniaki i batata obieramy i kroimy w plasterki około pół centymetrowe. Blanszujemy szybko na parze.
Pierś z kurczaka kroimy w paseczki, podsmażamy na oleju kokosowym z drobno posiekaną papryczką chili, przyprawiamy solą, pieprzem i tandori masalą. Kiedy kurczak jest obsmażony wrzucamy na patelnię pokrojone w paseczki papryki i przykrywamy całość pokrywką. Dusimy chwilę na małym ogniu.
Naczynie żaroodporne lekko natłuszczamy oliwką i układamy na dnie krążki ziemniaczane. Wykładamy na nie kurczaka i paprykę. Jeśli na patelni pozostał płyn nie wylewajcie go do zapiekanki. Przyda się do zrobienia sosu. A na sos potrzebujemy małe opakowanie śmietany, dwie łyżki sera ricotta, kurkumę, pieprz kajeński, sól. Mieszamy składniki, dodając jeśli jest, sos po smażeniu kurczaka. Zalewamy zapiekankę, po wierzchu posypujemy tartym serem i rozkładamy połówki pomidorków koktajlowych.
Wkładamy naczynie do piekarnika rozgrzanego do około 180 stopni i pieczemy pół godziny. Dla złagodzenia ostrości dania głównego polecam surówkę typu mizeria lub inną z jogurtem naturalnym.
Dzięki kurkumie możemy mieć słoneczną chwilę na talerzu :)
sobota, 16 listopada 2013
Bardzo gęsta zupa bez mięsa :)
Weekend mieliśmy spędzać spacerując, robiąc zdjęcia, łapiąc promyczki słońca. Ale za oknem szaro, zimno, wilgotno i ani śladu słońca. Nie zrażeni postanowiliśmy ruszyć w plener. Jednak przenikliwość wiatru dość szybko odebrała nam entuzjazm.
W taki dzień humor poprawia rozgrzewająca zupa. Taka właśnie czekała na nas w domu.
Jej tajemnicą są różnorodne warzywa i rozgrzewający zestaw przypraw.
Jarska zupa z kalafiora, marchwi, fasolki szparagowej, ciecierzycy i kluseczek :)
Kiedy warzywa pokrojone w nieduże kawałki odpowiednio zmiękły dodałam do zupy odsączoną cieciorkę z puszki i trochę drobnego makaronu.
Wszystko się zagotowało i powstała bardzo gęsta zupa, której pyszny smak tworzą: kolendra, czarny pieprz, ostra papryka, czosnek i sos imbirowo-sojowy. Talerz takiej zupy poprawia humor i rozgrzewa. Łatwiej pogodzić się z nieuchronnością zmian w pogodzie.
środa, 13 listopada 2013
Kotlet warzyw pełen, zatopiony w pomidorowym sosie :)
Brokuł, ziemniaki, kalafior. Trzy składniki wielu różnych dań. Tym razem postanowiłam, że poddam je trochę dłuższej obróbce i zamienię na kotlety.
Na początek do parowaru trafił brokuł. Nie wrzuciłam wszystkich warzyw razem, ponieważ brokuł jest najbardziej delikatny i nie można go zbyt rozgotować. Kiedy brokuł lekko zmięknie, wymieniamy go w parowarze na ziemniaki i kalafior. Proporcje to jeden brokuł, jeden mały kalafior lub pół dużego, około 4 średnie ziemniaki.
Kiedy wszystkie warzywa są już odpowiednio miękkie studzimy je.
Podczas oczekiwania możecie zrobić sos. Może to być sos grzybowy, pieczarkowy, a ja tym razem zrobiłam sos pomidorowy, o mocno ziołowym akcencie. Do sosu potrzebowałam kubek bulionu, jeden kartonik sosu pomidorowego, małą łyżeczkę syropu z agawy, sól, pieprz, zioła prowansalskie i tymianek. Składniki gotujemy w rondelku. Do filiżanki wsypujemy łyżkę skrobi z tapioki i mieszamy ze śmietaną. Dolewamy odrobinę gorącego sosu, mieszamy i całość zawartości filiżanki wlewamy do rondelka z sosem. Zagotowujemy. Odstawiamy.
Kolejny krok to rozbicie warzyw na mniejsze cząstki. Można to zrobić np. drewnianą kulą do ciasta. Do warzyw dodajemy jajko, pęczek koperku, tarty żółty ser, filiżankę ugotowanego ryżu, bułkę tartą w ilości koniecznej do uzyskania konsystencji pozwalającej nam ulepić kotlety. I oczywiście przyprawiamy. To bardzo ważny moment. Użyłam kurkumy, kolendry, pieprzu cayenne, czosnku, soli, czarnego pieprzu, ostrej i słodkiej papryki.
Do smażenia polecam Wam jak zawsze olej kokosowy. Sprawdza się wyjątkowo dobrze, ładnie pachnie i nie pali się na patelni, mimo, że smażenie zajmie nam dłuższą chwilę.
Na patelni rozgrzewamy olej. Łyżką do zupy dozujemy porcję warzyw i formujemy dłońmi w kulkę, którą obtaczamy w bułce tartej, lekko spłaszczamy i układamy na patelni.
Obsmażamy kotleciki z obu stron na złocisty kolor. Podajemy polane sosem.
Polecam Wam ten przepis, chociaż jest odrobinę bardziej pracochłonny niż np. podanie warzyw ugotowanych na parze. Jednak efekt wart jest zachodu.
Kotlecików wychodzi sporo, możecie je zjeść na drugi dzień na zimno, np. na kolację. Dzięki użyciu oleju kokosowego nie jesteście narażeni na nieprzyjemne wrażenia związane z nadmiarem oleju na smażonych daniach. Aby uzyskać bardziej ozdobny wygląd kotlecików, brokuła nie musicie rozbijać wraz z kalafiorem i ziemniakami, tylko delikatnie rozdzielić go na różyczki i dodać je na końcu, tuż przed smażeniem.
Na początek do parowaru trafił brokuł. Nie wrzuciłam wszystkich warzyw razem, ponieważ brokuł jest najbardziej delikatny i nie można go zbyt rozgotować. Kiedy brokuł lekko zmięknie, wymieniamy go w parowarze na ziemniaki i kalafior. Proporcje to jeden brokuł, jeden mały kalafior lub pół dużego, około 4 średnie ziemniaki.
Kiedy wszystkie warzywa są już odpowiednio miękkie studzimy je.
Podczas oczekiwania możecie zrobić sos. Może to być sos grzybowy, pieczarkowy, a ja tym razem zrobiłam sos pomidorowy, o mocno ziołowym akcencie. Do sosu potrzebowałam kubek bulionu, jeden kartonik sosu pomidorowego, małą łyżeczkę syropu z agawy, sól, pieprz, zioła prowansalskie i tymianek. Składniki gotujemy w rondelku. Do filiżanki wsypujemy łyżkę skrobi z tapioki i mieszamy ze śmietaną. Dolewamy odrobinę gorącego sosu, mieszamy i całość zawartości filiżanki wlewamy do rondelka z sosem. Zagotowujemy. Odstawiamy.
Kolejny krok to rozbicie warzyw na mniejsze cząstki. Można to zrobić np. drewnianą kulą do ciasta. Do warzyw dodajemy jajko, pęczek koperku, tarty żółty ser, filiżankę ugotowanego ryżu, bułkę tartą w ilości koniecznej do uzyskania konsystencji pozwalającej nam ulepić kotlety. I oczywiście przyprawiamy. To bardzo ważny moment. Użyłam kurkumy, kolendry, pieprzu cayenne, czosnku, soli, czarnego pieprzu, ostrej i słodkiej papryki.
Do smażenia polecam Wam jak zawsze olej kokosowy. Sprawdza się wyjątkowo dobrze, ładnie pachnie i nie pali się na patelni, mimo, że smażenie zajmie nam dłuższą chwilę.
Na patelni rozgrzewamy olej. Łyżką do zupy dozujemy porcję warzyw i formujemy dłońmi w kulkę, którą obtaczamy w bułce tartej, lekko spłaszczamy i układamy na patelni.
Obsmażamy kotleciki z obu stron na złocisty kolor. Podajemy polane sosem.
Polecam Wam ten przepis, chociaż jest odrobinę bardziej pracochłonny niż np. podanie warzyw ugotowanych na parze. Jednak efekt wart jest zachodu.
Kotlecików wychodzi sporo, możecie je zjeść na drugi dzień na zimno, np. na kolację. Dzięki użyciu oleju kokosowego nie jesteście narażeni na nieprzyjemne wrażenia związane z nadmiarem oleju na smażonych daniach. Aby uzyskać bardziej ozdobny wygląd kotlecików, brokuła nie musicie rozbijać wraz z kalafiorem i ziemniakami, tylko delikatnie rozdzielić go na różyczki i dodać je na końcu, tuż przed smażeniem.
sobota, 9 listopada 2013
Libańskie smaki w zupie z czerwonej soczewicy
Kto by się spodziewał, że przepis z takiego rejonu świata jak Liban, o tak odmiennym od naszego klimacie, może tak doskonale rozgrzać w wietrzny, jesienny dzień.
A jednak pasuje idealnie. Ten przepis to zupa z czerwonej soczewicy.
Przygotowanie go jest tak proste, że świetnie nadaje się w każdy dzień z brakiem czasu lub chandrą. Najważniejsze to mieć zawsze w lodówce słoik z bulionem.
Około 1,5 litra bulionu wlewamy do garnka, wsypujemy 450 gram czerwonej soczewicy i czekamy aż się zagotują. Potem gotujemy na małym ogniu około dwadzieścia minut.
W tym czasie dwa duże ząbki czosnku i jedną dużą cebulę siekamy drobno i szklimy na trzech łyżkach oliwy. Gotowe wrzucamy do zupy i gotujemy jeszcze około dziesięciu minut przyprawiając dużą łyżką świeżo zmielonego kminu rzymskiego i połową łyżeczki pieprzu cayenne. Całość doprawiamy sokiem wyciśniętym z połówki cytryny i posypujemy na talerzu natką pietruszki.
Pietruszka całkiem wyleciała mi z głowy podczas zakupów, więc zastąpiłam ją paroma świeżymi listkami oregano.
Zupa jest niesamowicie aromatyczna, mimo, że używamy do niej tak niewielkiej rozmaitości przypraw. Kmin mocno pachnie, pieprz daje ostry posmak, a kwaśność cytryny układa się w tyle języka i dopełnia całość.
Sposobów podawania jest kilka, można zmiksować całość w krem, dodać grzanki. Ja chciałam zachować maleńkie kształty soczewicy, więc zupę podałam bez miksowania.
Tak zachwyciła nas i zaskoczyła, że na pewno jeszcze nie raz skorzystam z tego przepisu :)
A jednak pasuje idealnie. Ten przepis to zupa z czerwonej soczewicy.
Przygotowanie go jest tak proste, że świetnie nadaje się w każdy dzień z brakiem czasu lub chandrą. Najważniejsze to mieć zawsze w lodówce słoik z bulionem.
Około 1,5 litra bulionu wlewamy do garnka, wsypujemy 450 gram czerwonej soczewicy i czekamy aż się zagotują. Potem gotujemy na małym ogniu około dwadzieścia minut.
W tym czasie dwa duże ząbki czosnku i jedną dużą cebulę siekamy drobno i szklimy na trzech łyżkach oliwy. Gotowe wrzucamy do zupy i gotujemy jeszcze około dziesięciu minut przyprawiając dużą łyżką świeżo zmielonego kminu rzymskiego i połową łyżeczki pieprzu cayenne. Całość doprawiamy sokiem wyciśniętym z połówki cytryny i posypujemy na talerzu natką pietruszki.
Pietruszka całkiem wyleciała mi z głowy podczas zakupów, więc zastąpiłam ją paroma świeżymi listkami oregano.
Zupa jest niesamowicie aromatyczna, mimo, że używamy do niej tak niewielkiej rozmaitości przypraw. Kmin mocno pachnie, pieprz daje ostry posmak, a kwaśność cytryny układa się w tyle języka i dopełnia całość.
Sposobów podawania jest kilka, można zmiksować całość w krem, dodać grzanki. Ja chciałam zachować maleńkie kształty soczewicy, więc zupę podałam bez miksowania.
Tak zachwyciła nas i zaskoczyła, że na pewno jeszcze nie raz skorzystam z tego przepisu :)
piątek, 1 listopada 2013
Rozgrzewający jarski garnek z gryczaną :)
Za oknem czai się prawdziwie kąsające zimno. To już nie lada chłodek i trzeba zdać sobie sprawę, że cieplej nie będzie. Mimo pięknej, kolorowej aury, można łatwo się przeziębić. Zapobiegać możemy np. dobrą dietą. O kaszach można by pisać wiele i wiele już zostało napisane, zatem ja ograniczę się tylko do zachęcenia Was do zjedzenia rozgrzewającej potrawy na jesienne chłody :)
Po odkryciu kaszy gryczanej niepalonej mamy na nią ciągle ochotę. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko wymyślać kolejne dania z jej dodatkiem. Tym razem kasza w towarzystwie strączkowatych z dodatkiem pieczarek. Kaszę gotujemy bez mieszania około dwadzieścia minut. W tym czasie pieczarki dusimy na maśle, przyprawiamy solą i pieprzem, odparowujemy i dodajemy do nich puszkę czerwonej fasolki oraz pół puszki zielonego groszku. Dodajemy ulubione przyprawy i ketjap manis. Warzywa mieszamy z kaszą i podajemy. Szybki obiad możemy uzupełnić surówką, bardzo dobrze smakuje każda z dresingiem z jogurtu.
wtorek, 29 października 2013
Pachnące wanilią śmietankowo-maślane ciasteczka z kremem
Do świąt co prawda zostało jeszcze sporo czasu, ale postanowiłam już potrenować wypieki, ponieważ taki homemade to dobry pomysł na prezenty. Dla najbliższych może być miłym uzupełnieniem paczki, a dla tych, których chcemy obdarować symbolicznie, a jednocześnie czymś specjalnym, może być głównym prezentem. Bo kto nie ucieszy się z pysznych pierniczków, ciasteczek czy keksów, które zostały zrobione specjalnie dla niego :)
Ponieważ ciasteczka wydają mi się najwdzięczniejszym materiałem na prezent, postanowiłam popracować nad najlepszym przepisem, który sprawdzony wykorzystam.
Postawiłam na klasykę, czyli przepis na kruche ciasto, podobne jakie wykorzystuję na spód tarty. Użyłam dwie szklanki mąki orkiszowej, jedną szklankę otrębów owsianych, pół łyżeczki sody, 125 gram masła rozpuszczonego w ciepłej kąpieli, łyżeczkę ekstraktu z wanilii, jajko, trzy łyżki cukru pudru trzcinowego oraz dodałam coś zupełnie nowego, łyżkę śmietany 18%. Ciasto zmieszałam w mikserze, a potem dodatkowo wyrobiłam na gładką kulę i schowałam do lodówki.
Po pół godzinie z kuli wyrwałam połowę do rozwałkowania, a pozostałą część wsadziłam z powrotem do lodówki. Ciasto ponownie wyrobiłam szybko i rozwałkowałam pomiędzy dwoma kawałkami papieru do pieczenia na około pół centymetrowej grubości placek, z którego wycięłam serduszka. I tak z obu części ciasta. Powstało około 25 ciastek (jedno było okrągłe, zlepione z resztek brzegów :))
Ciasteczka na blasze trafiły do piekarnika na dwadzieścia minut w temperaturze 180 stopni. Zapachniało wanilią w całym domu :)
Upieczone serduszka stygną na kratce, a w tym czasie szykuję masę. To jest opcja, ponieważ te ciasteczka nie wymagają żadnego dodatku, chyba, że tak jak ja, macie ochotę na łączenie ich w pary za pomocą kremu :)
Krem to kajmak, smak dowolny, u mnie to kajmak truflowy z alkoholem, wymieszany w proporcji 3:1 z serkiem mascarpone.
Dokładnie wystudzone ciasteczka przesmarowywałam masą i sklejałam w zakochany duet.
Pyszności - tak więc na prezenty lub dodatki do nich nadają się idealnie :)
czwartek, 24 października 2013
Nakrapiane brownie z kremem
Był taki moment w naszym domu, kiedy rozpędzona chęcią wypróbowania coraz to nowo wynalezionych składników, zasypywałam nas różnym rodzajem wypieków. Usłyszałam wtedy, że może uspokoiłabym się trochę z tym pieczeniem. Cóż, pomyślałam sobie, że święta racja, jaką ilość ciasta może spożywać dwuosobowa rodzinka plus czasami współpracownicy :)
Ale ile można żyć bez realizacji kolejnych pomysłów cukierniczych? Niezbyt długo.
Dlatego z dumą mogę przedstawić świetny pomysł na brownie.
Jako podstawę wykorzystałam znane Wam już z mojego bloga ciasto mocno czekoladowe. Różnicą jest sposób jego pieczenia. Zamiast wylać czekoladową masę do keksówki, rozlewamy do większej blachy dobrze wyłożonej papierem do pieczenia. Skracamy też czas pieczenia do około dwudziestu pięciu minut.
Po tym czasie studzimy wypiek. Przypomina trochę płaski telewizorek :) Jak już ostygnie na tyle, żeby można było go śmiało przekładać, dobrze jest go całkiem ostudzić na kratce.
Całą tajemnicą tego pysznego ciastka będzie krem, który zrobicie w bardzo prosty i szybki sposób. Masę kajmakową o smaku truflowym mieszamy ręcznie, delikatnie z serkiem mascarpone. Masa powinna być wzbogacona alkoholem, ja już taką kupiłam. Jeśli nie uda się Wam kupić podobnej to najpierw zmieszajcie masę kajmakową z łyżeczką spirytusu, a jak już dobrze się wymieszają, możecie dodawać mascarpone.
Krem na czas studzenia ciasta można wsadzić do lodówki. Schłodzony placek smarujemy szpatułką warstwą kremu. Gotowy możecie jeszcze przyozdobić według uznania. Ja zrobiłam kropki polewą z gorzkiej czekolady. Wypiek najlepiej schować do pojemnika i wstawić do lodówki. Pysznie smakuje na drugi dzień. Mocno czekoladowe ciasto nabiera delikatniejszego smaku dzięki słodyczy kremu. Idealny dodatek do popołudniowej kawy :)
wtorek, 22 października 2013
Tofugetti - kiedy przyjdzie ochota na makaron :)
Jak mówi przysłowie, co się odwlecze to nie uciecze. Jeśli macie ochotę na spaghetti, w końcu musicie je zrobić. Miało być klasyczne, bolognese, ale po każdym zmieleniu mięsa przychodził pomysł na coś innego. I tak po drodze do makaronu jedliśmy klopsiki z kaszą gryczaną, czy grillowane burgery :)
Cóż pozostało innego jak nie zmiana dodatków? I tak powstał pyszny makaron z tofu. Tofu czosnkowe rozkruszyłam na patelni, na oleju kokosowym, dodałam odrobinę koncentratu pomidorowego, szczypior i ketjap manis. Makaron ugotowałam al dente i podałam z tofu, posypany startym serem. Ten pomysł warto dołączyć do listy makaronowej, bo smakuje wyśmienicie.
Tofu jest tak uniwersalne, że można sobie pozwolić na przywoływanie z jego udziałem dowolnych ulubionych smaków. Wszystko zależy od tego jakich dodatków i przypraw użyjemy, do wzbogacenia potrawy. W tym przypadku prym wiódł silny aromat czosnkowy i mocno pomidorowy akcent.
Tofugetti zniknęło, pozostawiam Wam ten wpis, próbujcie :)
Cóż pozostało innego jak nie zmiana dodatków? I tak powstał pyszny makaron z tofu. Tofu czosnkowe rozkruszyłam na patelni, na oleju kokosowym, dodałam odrobinę koncentratu pomidorowego, szczypior i ketjap manis. Makaron ugotowałam al dente i podałam z tofu, posypany startym serem. Ten pomysł warto dołączyć do listy makaronowej, bo smakuje wyśmienicie.
Tofu jest tak uniwersalne, że można sobie pozwolić na przywoływanie z jego udziałem dowolnych ulubionych smaków. Wszystko zależy od tego jakich dodatków i przypraw użyjemy, do wzbogacenia potrawy. W tym przypadku prym wiódł silny aromat czosnkowy i mocno pomidorowy akcent.
Tofugetti zniknęło, pozostawiam Wam ten wpis, próbujcie :)
niedziela, 20 października 2013
Śledź buraczany - sałatka bez pierzyny :)
Śledzik - kto go nie lubi, nie wie co traci. Wiem, że silny z niego rybi zawodnik i stąd pewnie nie każdemu przypada do gustu. We mnie ma wierną wielbicielkę. Zresztą nie tylko we mnie, bo właśnie na specjalne życzenie sobotnie popołudnie spędziłam przy wspólnym krojeniu i szatkowaniu składników sałatki.
Taka sałatka to prosta sprawa. Gotujemy na parze ziemniaki i buraki w mundurkach. Jajka gotujemy na twardo. Ogórki kiszone obieramy ze skórki i kroimy na małą kosteczkę. Tak samo cebulę, jajka i płaty śledzia. Ugotowane warzywa obieramy ze skórek i również kroimy. Wszystkie składniki układamy warstwowo w salaterce przyprawiając warstwy do smaku. Wystarczy sól, pieprz i ostra papryka. Opcją jest dodanie granulowanego czosnku. Zależnie od tego jak dużą ilość sałatki chcecie zrobić warstw jest więcej lub mniej. Dla nas wystarczyła wersja dwuosobowa z pojedynczymi, dobrze przyprawionymi warstwami. Jedynie jogurt naturalny trafił do sałatki w dwóch turach :)
Teraz, jak to przy sałatkach, potrzebna jest odrobina cierpliwości, ponieważ najlepszy efekt osiągniemy, jeśli miska z pysznościami trafi do lodówki. W naszym przypadku tak się stało, a żeby nie skusić się na zbyt wczesną konsumpcję, oczekiwanie zamieniło się w długi spacer po parku, co tylko zaostrzyło apetyty. Po spacerze duża część sałatki szybko zniknęła z lodówki :)
środa, 16 października 2013
Pasta z tofu z pesto i warzywa z parowaru
Czasem nie ma czasu na skomplikowane dania. Nie wybierajcie jednak wtedy gotowca ze sklepu, lub co gorsza fast food. Podpowiem Wam, jak zrobić szybki i smaczny obiad, który dodatkowo jest lekki i zdrowy.
Jedyne, czemu musicie poświęcić odrobinę czasu, to przygotowanie warzyw - obranie ziemniaków i fasolki szparagowej. Dodatkowo dzielimy na mniejsze cząstki kalafior i myjemy wszystkie warzywa. Umyte układamy w parowarze, w którym już wrze woda.
Kostkę wędzonego tofu kroimy bardzo drobno i wrzucamy na odrobinę oleju kokosowego na patelnię. Do podsmażonego tofu dodajemy dwie spore łyżki czerwonego pesto oraz łyżkę serka mascarpone. Mieszamy całość i wykładamy na ugotowane warzywa, które już na talerzu przyprawiamy delikatnie solą, pieprzem i zieloną czubricą.
Obiad jest gotów w kwadrans, a na talerzu otrzymujecie sporą porcję składników odżywczych :)
Jedyne, czemu musicie poświęcić odrobinę czasu, to przygotowanie warzyw - obranie ziemniaków i fasolki szparagowej. Dodatkowo dzielimy na mniejsze cząstki kalafior i myjemy wszystkie warzywa. Umyte układamy w parowarze, w którym już wrze woda.
Kostkę wędzonego tofu kroimy bardzo drobno i wrzucamy na odrobinę oleju kokosowego na patelnię. Do podsmażonego tofu dodajemy dwie spore łyżki czerwonego pesto oraz łyżkę serka mascarpone. Mieszamy całość i wykładamy na ugotowane warzywa, które już na talerzu przyprawiamy delikatnie solą, pieprzem i zieloną czubricą.
Obiad jest gotów w kwadrans, a na talerzu otrzymujecie sporą porcję składników odżywczych :)
niedziela, 13 października 2013
Klopsiki na gryczanej
Jakże realizacja może być daleka od planów. Chociażby ostatnio - chodziło za mną spaghetti klasyczne, z mięsem mielonym z kurczaka. A co wyszło z tych planów? Klopsiki drobiowe z kaszą gryczaną. Jedynym punktem wspólnym jest sos pomidorowy, który przyprawiłam mocno ziołami i do makaronu nadawałby się równie dobrze jak do kaszy :)
Kaszę gryczaną polecam Wam niepaloną. Gotowanie jej jest bardzo proste. Zagotujemy wodę, której ilość do kaszy to 2:1. Kiedy woda się zagotuje solimy ją i dodajemy łyżkę oliwy oraz wsypujemy kaszę. Możemy zamieszać i zostawić całość na mniejszym ogniu na jakieś dwadzieścia minut. Po tym czasie kasza jest już miękka i pięknie pachnie. Po wyłączeniu gazu pozostawmy kaszę pod przykryciem do czasu jej serwowania.
Jeśli chcecie zrobić bardzo delikatne i maleńkie kuleczki mięsne użyjcie mięsa z udek kurczaka. Najlepiej zmielcie świeże udka samodzielnie, malakser radzi sobie z nimi w parę minut. Do mięsa dodajemy jajko, przyprawy. Klopsiki miały być bardzo delikatne, dodałam tylko sól i pieprz, odrobinę ostrej papryki, kolendrę i czosnek. Mięso wymieszane z przyprawami można wstawić do lodówki, ja zazwyczaj przygotowuje je dzień wcześniej.
Klopsiki gotujemy na parze. Dno parowaru wykładamy papierem do pieczenia i zagotowujemy wodę. Do gorącego garnka wkładamy klopsiki, które formujemy dłonią zmoczoną zimną wodą. Każdy klopsik to około jednej łyżeczki mięsa.
Jeśli klopsiki nie zmieszczą się Wam w parowarze nic nie szkodzi. Gotują się chwilę, więc można to robić partiami.
Kaszę gryczaną polecam Wam niepaloną. Gotowanie jej jest bardzo proste. Zagotujemy wodę, której ilość do kaszy to 2:1. Kiedy woda się zagotuje solimy ją i dodajemy łyżkę oliwy oraz wsypujemy kaszę. Możemy zamieszać i zostawić całość na mniejszym ogniu na jakieś dwadzieścia minut. Po tym czasie kasza jest już miękka i pięknie pachnie. Po wyłączeniu gazu pozostawmy kaszę pod przykryciem do czasu jej serwowania.
Jeśli chcecie zrobić bardzo delikatne i maleńkie kuleczki mięsne użyjcie mięsa z udek kurczaka. Najlepiej zmielcie świeże udka samodzielnie, malakser radzi sobie z nimi w parę minut. Do mięsa dodajemy jajko, przyprawy. Klopsiki miały być bardzo delikatne, dodałam tylko sól i pieprz, odrobinę ostrej papryki, kolendrę i czosnek. Mięso wymieszane z przyprawami można wstawić do lodówki, ja zazwyczaj przygotowuje je dzień wcześniej.
Klopsiki gotujemy na parze. Dno parowaru wykładamy papierem do pieczenia i zagotowujemy wodę. Do gorącego garnka wkładamy klopsiki, które formujemy dłonią zmoczoną zimną wodą. Każdy klopsik to około jednej łyżeczki mięsa.
Jeśli klopsiki nie zmieszczą się Wam w parowarze nic nie szkodzi. Gotują się chwilę, więc można to robić partiami.
środa, 9 października 2013
Ciasteczka owsiane, jesienne, z sezamem :)
Już chyba od zeszłego Bożego Narodzenia miałam w planach pieczenie ciasteczek. Nie miałam żadnego sprawdzonego przepisu, więc temat odkładał się w czasie. Aż do wczoraj... Udało się chyba głównie dlatego, że w szafce stała mąka owsiana, którą koniecznie chciałam zamienić w takie wypieki.
Do dwóch szklanek mąki owsianej dodałam szklankę otrębów owsianych, pół filiżanki ziarenek sezamu, dwie duże łyżki pasty tahina, pół łyżeczki stewii w pudrze (naturalna, bez żadnych dodatków), dwa jajka, pół filiżanki rozpuszczonego oleju kokosowego oraz pół filiżanki oliwy z oliwek.
Ciasto powstało zwarte, jednak z powodu otrębów i sezamu nie było zbyt gładkie.
Pół godziny odpoczywało w lodówce, po czym jeszcze raz je wyrobiłam i odrywając w miarę równe kawałki, rozgniatałam na dłoni jak małe kuleczki plasteliny. Takie ciasto możecie również rozwałkować niezbyt cienko i wykrajać dowolne kształty foremkami.
Porozkładałam ciasteczka na przygotowanej i wyłożonej papierem do pieczenia blasze. Było ich około 30 sztuk. Piekłam dwadzieścia minut w temperaturze 180 stopni. Układajcie je blisko siebie, nie rosną i nie przeszkadzają sobie podczas wypiekania :)
Bardzo mocno sezamowy wieczór zapewniły nam zapachy z piekarnika.
A do podusi pochrupaliśmy ciasteczka popijane kakao :)
Ponieważ przepis powstawał na bieżąco, jest pierwszym ale nie ostatnim pomysłem na ciasteczka, będę go tylko modyfikować i ulepszać :)
Do dwóch szklanek mąki owsianej dodałam szklankę otrębów owsianych, pół filiżanki ziarenek sezamu, dwie duże łyżki pasty tahina, pół łyżeczki stewii w pudrze (naturalna, bez żadnych dodatków), dwa jajka, pół filiżanki rozpuszczonego oleju kokosowego oraz pół filiżanki oliwy z oliwek.
Ciasto powstało zwarte, jednak z powodu otrębów i sezamu nie było zbyt gładkie.
Pół godziny odpoczywało w lodówce, po czym jeszcze raz je wyrobiłam i odrywając w miarę równe kawałki, rozgniatałam na dłoni jak małe kuleczki plasteliny. Takie ciasto możecie również rozwałkować niezbyt cienko i wykrajać dowolne kształty foremkami.
Porozkładałam ciasteczka na przygotowanej i wyłożonej papierem do pieczenia blasze. Było ich około 30 sztuk. Piekłam dwadzieścia minut w temperaturze 180 stopni. Układajcie je blisko siebie, nie rosną i nie przeszkadzają sobie podczas wypiekania :)
Bardzo mocno sezamowy wieczór zapewniły nam zapachy z piekarnika.
A do podusi pochrupaliśmy ciasteczka popijane kakao :)
Ponieważ przepis powstawał na bieżąco, jest pierwszym ale nie ostatnim pomysłem na ciasteczka, będę go tylko modyfikować i ulepszać :)
niedziela, 6 października 2013
Kokosowa zupa rybna
Hasając w niedzielne przedpołudnie z psem po polu pomyślałam, że jesień zapowiada się równie złocista jak upalne mieliśmy lato. Po błękitnym niebie płyną pojedyncze chmurki, w pełnym słońcu temperatura rozleniwia i mile podgrzewa wszystkie kości. W taki dzień nawet myśl o srogiej zimie wydaje się niezbyt groźna. Oczywiście kiedy chmury chociaż na chwilę przysłonią słońce robi się przenikliwie chłodno, ale i tak cieszę się z kolejnego słonecznego dnia.
Wygrzewajmy się póki jeszcze można. Rozleniwmy się chociaż na chwilę, nie pędźmy i dajmy sobie czas na wszystko. A jeśli mamy mieć spokojny dzień, bez biegania i wykonywania miliona "niezbędnych" czynności, to i w kuchni powinniśmy postawić na tzw. samo-gotujący się obiad. Może to być np. zupa rybna, którą w wersji z łososiem możecie znaleźć tutaj.
Ale tym razem wersja ze świeżą rybą, czyli kilkoma filetami z dorsza.
Ryby kroimy w paseczki i wrzucamy do gotującego bulionu. Doprawiamy imbirem, chili, sosem sojowym, bombay-masalą i kolendrą. Po chwili wrzucamy połamany na drobniejsze kawałki makaron gryczany. Po pięciu minutach dolewamy puszkę mleka kokosowego i zagotowujemy całość.
Taka zupa to jakieś piętnaście do dwudziestu minut pracy :) Możecie poczekać aż troszkę ostygnie. Na talerzu ładnie wygląda przyozdobiona natką pietruszki.
Mimo, że do zupy dodajemy sporo ostrych przypraw mleczko kokosowe jak zawsze załagodzi smak i możecie śmiało się nim delektować, bez płynących z oczu łez. Kiedy już rozgrzejecie się zupą możecie powędrować pod kocyk z jakąś ciekawą lekturą. Piękna jest jesień w tym roku :)
Wygrzewajmy się póki jeszcze można. Rozleniwmy się chociaż na chwilę, nie pędźmy i dajmy sobie czas na wszystko. A jeśli mamy mieć spokojny dzień, bez biegania i wykonywania miliona "niezbędnych" czynności, to i w kuchni powinniśmy postawić na tzw. samo-gotujący się obiad. Może to być np. zupa rybna, którą w wersji z łososiem możecie znaleźć tutaj.
Ale tym razem wersja ze świeżą rybą, czyli kilkoma filetami z dorsza.
Ryby kroimy w paseczki i wrzucamy do gotującego bulionu. Doprawiamy imbirem, chili, sosem sojowym, bombay-masalą i kolendrą. Po chwili wrzucamy połamany na drobniejsze kawałki makaron gryczany. Po pięciu minutach dolewamy puszkę mleka kokosowego i zagotowujemy całość.
Taka zupa to jakieś piętnaście do dwudziestu minut pracy :) Możecie poczekać aż troszkę ostygnie. Na talerzu ładnie wygląda przyozdobiona natką pietruszki.
Mimo, że do zupy dodajemy sporo ostrych przypraw mleczko kokosowe jak zawsze załagodzi smak i możecie śmiało się nim delektować, bez płynących z oczu łez. Kiedy już rozgrzejecie się zupą możecie powędrować pod kocyk z jakąś ciekawą lekturą. Piękna jest jesień w tym roku :)
czwartek, 3 października 2013
Włosko-francuskie potyczki obiadowe
Znane są odwieczne konflikty pomiędzy nacjami włoską i francuską. Zawsze rywalizują i obrażają jedni drugich. Żeby sprawdzić, jak idzie im współpraca, postanowiłam połączyć w jednym dwa flagowe dania obu nacji. Najkrócej mówiąc - zrobiłam pizze na cieście francuskim. No i nie wiem, o co im dokładnie może chodzić, bo efekt był naprawdę zadowalający. Czasem brak jest czasu na wygniatanie drożdżowego ciasta na pizzę. Ciasto francuskie za to, jest właściwie zawsze "pod ręką".
Tak więc płat ciasta francuskiego rozłożyłam wraz z papierem na blasze. Wysmarowałam je włoskim przecierem pomidorowym i rozłożyłam na nim plastry wędzonego sera żółtego oraz salami :)
Z poprzedniego dnia pozostało mi kilka fasolek szparagowych ugotowanych na parze. Kontrast kolorystyczny podkreśliłam pomidorkami koktajlowymi i czerwoną papryką.
Taka pizza piecze się 20 minut i jest smaczna w wersji hot. Można ją jednak również zjeść na drugi dzień bez podgrzewania. Świetne połączenie, ponad granicami :)
Tak więc płat ciasta francuskiego rozłożyłam wraz z papierem na blasze. Wysmarowałam je włoskim przecierem pomidorowym i rozłożyłam na nim plastry wędzonego sera żółtego oraz salami :)
Z poprzedniego dnia pozostało mi kilka fasolek szparagowych ugotowanych na parze. Kontrast kolorystyczny podkreśliłam pomidorkami koktajlowymi i czerwoną papryką.
Taka pizza piecze się 20 minut i jest smaczna w wersji hot. Można ją jednak również zjeść na drugi dzień bez podgrzewania. Świetne połączenie, ponad granicami :)
poniedziałek, 30 września 2013
Mus dyniowy czyli przyszedł czas na coś słodkiego
Mam dla Was pomysł, który warto wypróbować. Przede wszystkim dlatego, że mus dyniowy będzie uniwersalnym dodatkiem do wielu dań. Możecie zrobić z nim naleśniki lub omlety lub, tak jak ja, ciastka francuskie i tartę.
Z około 700 gram upieczonej dyni, dwóch bardzo dojrzałych fig robimy mus za pomocą blendera. Dodajemy dużą łyżkę pasty tahina. Ja mam z niełuskanego sezamu, ale każda będzie pasować. Dla dodania słodyczy użyjmy dwóch dużych łyżek miodu. Całość musimy dokładnie zmiksować. Jeśli uważacie taki zestaw za zbyt mdły, możecie podobnie jak ja, dodać łyżeczkę cynamonu, odrobinę kardamonu i odrobinę imbiru.
Powstanie coś w rodzaju bardzo delikatnego musu, który smakiem przypomina chałwę, tylko czy ktoś z Was słyszał o chałwie dyniowej? Od dziś już tak :)
Pierwszym wykorzystaniem musu było ciasto francuskie. Pokroiłam cały płat ciasta na trójkąty, na które wyłożyłam odrobinę pomarańczowej papki i zawinęłam prawie jak rogaliki (kształt ciasteczka jest dowolny, zróbcie takie, jakie lubicie najbardziej). Ciasteczka piekły się 25 minut w temperaturze 180 stopni. Osobno uprażyłam płatki migdałów, którymi posypałam jeszcze gorące słodkości.
A ponieważ do takich ciasteczek nie zużywa się zbyt wiele nadzienia, reszta musu została zmieszana z jajkiem i wyłożona na podpieczony kruchy spód i zapieczona wraz z nim. Na wierzch upieczonego i lekko ostudzonego ciasta nałożyłam śmietankę ubitą z cukrem migdałowym i połączoną z 70 gramami rozpuszczonej gorzkiej czekolady i posypałam płatkami migdałów.
I jak tu nie lubić jesieni, skoro oferuje nam tyle wspaniałych przysmaków :)
Z około 700 gram upieczonej dyni, dwóch bardzo dojrzałych fig robimy mus za pomocą blendera. Dodajemy dużą łyżkę pasty tahina. Ja mam z niełuskanego sezamu, ale każda będzie pasować. Dla dodania słodyczy użyjmy dwóch dużych łyżek miodu. Całość musimy dokładnie zmiksować. Jeśli uważacie taki zestaw za zbyt mdły, możecie podobnie jak ja, dodać łyżeczkę cynamonu, odrobinę kardamonu i odrobinę imbiru.
Powstanie coś w rodzaju bardzo delikatnego musu, który smakiem przypomina chałwę, tylko czy ktoś z Was słyszał o chałwie dyniowej? Od dziś już tak :)
Pierwszym wykorzystaniem musu było ciasto francuskie. Pokroiłam cały płat ciasta na trójkąty, na które wyłożyłam odrobinę pomarańczowej papki i zawinęłam prawie jak rogaliki (kształt ciasteczka jest dowolny, zróbcie takie, jakie lubicie najbardziej). Ciasteczka piekły się 25 minut w temperaturze 180 stopni. Osobno uprażyłam płatki migdałów, którymi posypałam jeszcze gorące słodkości.
A ponieważ do takich ciasteczek nie zużywa się zbyt wiele nadzienia, reszta musu została zmieszana z jajkiem i wyłożona na podpieczony kruchy spód i zapieczona wraz z nim. Na wierzch upieczonego i lekko ostudzonego ciasta nałożyłam śmietankę ubitą z cukrem migdałowym i połączoną z 70 gramami rozpuszczonej gorzkiej czekolady i posypałam płatkami migdałów.
I jak tu nie lubić jesieni, skoro oferuje nam tyle wspaniałych przysmaków :)
sobota, 28 września 2013
Muffinka ze śliwką dla niespodziewanych gości
Kiedy mają się pojawić niespodziewani goście trzeba dosyć szybko stworzyć w domu coś do kawy :) Chyba najbardziej niezawodne i szybkie w wykonaniu są muffiny. Zatem właśnie te maleńkie wypieki zrobiłam przed przyjściem gości.
Ponieważ mam 12 gniazdek do babeczek tyle też potrzebowałam śliwek. Wybierzcie słodkie, ale niezbyt soczyste. Śliwki kroimy na połówki i wyciągamy pestki. Przy pestkowaniu śliwek zwracajcie szczególną uwagę, czy pestki nie ukruszyły się lekko przy końcach, bo taka pozostałość może być niebezpieczna dla uzębienia spożywających :)
Babeczki upiekłam z mąki razowej orkiszowej, do której dodałam łyżkę karobu, żeby kolor był ładniejszy i bardziej intensywny. Dla lepszego wzrostu potrzebna jest łyżeczka sody. Z suchych składników została nam do dodania szczypta soli oraz cukier waniliowy.
"Mokra" miska to 1/3 szklanki oleju rzepakowego, pół szklanki mleka, jedno jajko i duża łyżka miodu.
Po zmieszaniu obu misek w całość wylewamy ciasto do foremek. Najpierw około łyżki ciasta, na które wkładamy pół śliwki, potem kolejna łyżka ciasta i na wierzch druga połówka śliwki.
Pieczemy muffiny przez około dwadzieścia minut w temperaturze 180 stopni. Studzimy na kratce. Do środka śliwki możecie nalać kilka kropli syropu klonowego.
Moim gościom smakowało, mam nadzieję, że i Wam uda się kogoś ugościć :)
Ponieważ mam 12 gniazdek do babeczek tyle też potrzebowałam śliwek. Wybierzcie słodkie, ale niezbyt soczyste. Śliwki kroimy na połówki i wyciągamy pestki. Przy pestkowaniu śliwek zwracajcie szczególną uwagę, czy pestki nie ukruszyły się lekko przy końcach, bo taka pozostałość może być niebezpieczna dla uzębienia spożywających :)
Babeczki upiekłam z mąki razowej orkiszowej, do której dodałam łyżkę karobu, żeby kolor był ładniejszy i bardziej intensywny. Dla lepszego wzrostu potrzebna jest łyżeczka sody. Z suchych składników została nam do dodania szczypta soli oraz cukier waniliowy.
"Mokra" miska to 1/3 szklanki oleju rzepakowego, pół szklanki mleka, jedno jajko i duża łyżka miodu.
Po zmieszaniu obu misek w całość wylewamy ciasto do foremek. Najpierw około łyżki ciasta, na które wkładamy pół śliwki, potem kolejna łyżka ciasta i na wierzch druga połówka śliwki.
Pieczemy muffiny przez około dwadzieścia minut w temperaturze 180 stopni. Studzimy na kratce. Do środka śliwki możecie nalać kilka kropli syropu klonowego.
Moim gościom smakowało, mam nadzieję, że i Wam uda się kogoś ugościć :)
czwartek, 26 września 2013
Gęsta zupa krem z dyni z kurczakiem
Co prawda całkiem niedawno pisałam już o zupie z dyni i możecie o tym poczytać tutaj, jednak tym razem chcę Wam zaprezentować kompletnie inne podejście do tematu. Po pierwsze - zupę tę zrobicie szybciej i będzie ona bardziej gęsta. Po drugie - dyniowe dania są teraz na topie i warto próbować ich różnych wariacji :)
Do zupy potrzebujecie kilograma upieczonej dyni obranej ze skóry, litr bulionu, podwójną pierś z kurczaka, dużą cebulę, dwa duże ząbki czosnku, pięć średnich ziemniaków i dwie duże marchewki, łyżkę oleju kokosowego, przyprawy i puszkę mleka kokosowego. Dynię możecie upiec wcześniej, ja mam spory zapas od niedzieli. Ziemniaki i marchew obrane i pokrojone gotujemy na parze, aż dobrze zmiękną. Pierś z kurczaka kroimy w dosyć grube paski, a w dużym garnku szklimy na oleju kokosowym posiekaną w kosteczkę cebulę i czosnek. Kiedy staną się przezroczyste wrzucamy pokrojoną pierś i dusimy, aż pierś zetnie się na biało. Przyprawiamy dużą ilością sosu imbirowo-sojowego, dużą łyżką curry, odrobiną kurkumy, galangalu i łyżką garam masali. Kiedy kurczak zmięknie zalewamy go bulionem i gotujemy.
W tym czasie pieczoną dynie i ugotowane warzywa miksujemy w misce na puree. Papkę porcjami umieszczamy w garnku z bulionem dokładnie mieszając. Uważajcie na chlapanie, zupa jest gęsta i podczas gotowania może bulgotać. Kropla gorącej, gęstej zupy jest niebezpieczna.
Kiedy wmieszacie wszystkie warzywa możecie doprawić zupę solą i pieprzem, oraz ostrą papryką. Ja do smaku dosypałam jeszcze suszony tymianek. Do garnka dolewamy puszkę mleka kokosowego i również dokładnie mieszamy. Zagotowujemy całość. Nie wiem, czy zupa krem to odpowiednia nazwa, bo ten krem jest bardzo gęsty i syty, a w środku można znaleźć soczyste kawałki piersi kurczaka. I właśnie ze względu na tę wyjątkową gęstość nie podawałam do obiadu żadnych dodatków. Będziecie syci po jednej porcji, ale niestety nadal będziecie chcieli zjeść kolejne, więc nie jest to danie dla osób na diecie :)
Do zupy potrzebujecie kilograma upieczonej dyni obranej ze skóry, litr bulionu, podwójną pierś z kurczaka, dużą cebulę, dwa duże ząbki czosnku, pięć średnich ziemniaków i dwie duże marchewki, łyżkę oleju kokosowego, przyprawy i puszkę mleka kokosowego. Dynię możecie upiec wcześniej, ja mam spory zapas od niedzieli. Ziemniaki i marchew obrane i pokrojone gotujemy na parze, aż dobrze zmiękną. Pierś z kurczaka kroimy w dosyć grube paski, a w dużym garnku szklimy na oleju kokosowym posiekaną w kosteczkę cebulę i czosnek. Kiedy staną się przezroczyste wrzucamy pokrojoną pierś i dusimy, aż pierś zetnie się na biało. Przyprawiamy dużą ilością sosu imbirowo-sojowego, dużą łyżką curry, odrobiną kurkumy, galangalu i łyżką garam masali. Kiedy kurczak zmięknie zalewamy go bulionem i gotujemy.
W tym czasie pieczoną dynie i ugotowane warzywa miksujemy w misce na puree. Papkę porcjami umieszczamy w garnku z bulionem dokładnie mieszając. Uważajcie na chlapanie, zupa jest gęsta i podczas gotowania może bulgotać. Kropla gorącej, gęstej zupy jest niebezpieczna.
Kiedy wmieszacie wszystkie warzywa możecie doprawić zupę solą i pieprzem, oraz ostrą papryką. Ja do smaku dosypałam jeszcze suszony tymianek. Do garnka dolewamy puszkę mleka kokosowego i również dokładnie mieszamy. Zagotowujemy całość. Nie wiem, czy zupa krem to odpowiednia nazwa, bo ten krem jest bardzo gęsty i syty, a w środku można znaleźć soczyste kawałki piersi kurczaka. I właśnie ze względu na tę wyjątkową gęstość nie podawałam do obiadu żadnych dodatków. Będziecie syci po jednej porcji, ale niestety nadal będziecie chcieli zjeść kolejne, więc nie jest to danie dla osób na diecie :)
wtorek, 24 września 2013
Risotto dyniowe z cieciorką i pesto
Dynia tu, dynia tam, z dyni zrobisz milion dań :)
Idąc tym torem myślenia proponuję Wam dziś danie proste i smaczne.
Połowę sporej dyni wydrążyłam z pestek, dokładnie umyłam i pokroiłam na mniejsze kawałki. Blachę wyłożyłam papierem do pieczenia i poukładałam na nim kawałki dyni, które następnie spryskałam oliwą. Piekarnik nagrzałam do 200 stopni i wstawiłam dynię na około 45 minut.
Ponieważ była duża, powstaną z niej różne dania. Kawałki gorącej dyni posoliłam i zjadłam tak po prostu, bo pysznie smakowała. Z pozostałych kawałków odkroiłam skórę, która po upieczeniu praktycznie odchodzi sama i cały miąższ można wykorzystać. Dwa kawałki obranej dyni trafiły na masło na patelnię. Mocno doprawiłam pieprzem, chili, tymiankiem i czosnkiem i dorzuciłam puszkę ciecierzycy. Aby wzmocnić smak dodałam pesto kurkowe oraz połowę kostki sera feta. Na koniec na patelnię dorzuciłam aromatyczny ryż jaśminowy i tak powstało risotto. Danie to nie jest zbyt fotogeniczne, ale na talerzu wygląda apetycznie, dzięki swoim intensywnym barwom. Poza tym smak rekompensuje ewentualne ubytki w wyglądzie :)
Dla lepszego aromatu posypcie talerze świeżymi listkami oregano.
Idąc tym torem myślenia proponuję Wam dziś danie proste i smaczne.
Połowę sporej dyni wydrążyłam z pestek, dokładnie umyłam i pokroiłam na mniejsze kawałki. Blachę wyłożyłam papierem do pieczenia i poukładałam na nim kawałki dyni, które następnie spryskałam oliwą. Piekarnik nagrzałam do 200 stopni i wstawiłam dynię na około 45 minut.
Ponieważ była duża, powstaną z niej różne dania. Kawałki gorącej dyni posoliłam i zjadłam tak po prostu, bo pysznie smakowała. Z pozostałych kawałków odkroiłam skórę, która po upieczeniu praktycznie odchodzi sama i cały miąższ można wykorzystać. Dwa kawałki obranej dyni trafiły na masło na patelnię. Mocno doprawiłam pieprzem, chili, tymiankiem i czosnkiem i dorzuciłam puszkę ciecierzycy. Aby wzmocnić smak dodałam pesto kurkowe oraz połowę kostki sera feta. Na koniec na patelnię dorzuciłam aromatyczny ryż jaśminowy i tak powstało risotto. Danie to nie jest zbyt fotogeniczne, ale na talerzu wygląda apetycznie, dzięki swoim intensywnym barwom. Poza tym smak rekompensuje ewentualne ubytki w wyglądzie :)
Dla lepszego aromatu posypcie talerze świeżymi listkami oregano.
piątek, 20 września 2013
Lazurowe wspomnienie lata :)
Na Lazurowe Wybrzeże się niestety w najbliższym czasie nie wybieram, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby obiad wzbogacić serem lazurem :)
Tak jak wymyśliłam, tak też zrobiłam :)
Tarta z mąki graham, tym razem tłuszcz to pół na pół masło i oliwa z oliwek. Do smaku sól, pieprz i zioła prowansalskie. Ciasto jak zawsze rozwałkowujemy na formę i wstawiamy na pół godziny do lodówki.
W tym czasie gotujemy na parze brokuła, a na maśle przysmażamy pieczarki. Potrzebny jest nam również sos pomidorowy. Ja zrobiłam go mieszając sos pomidorowy z kartonika (pół opakowania) z odrobiną koncentratu pomidorowego, jajkiem, świeżymi ziołami, sosem ketjap manis i odrobiną syropu z agawy.
W tym czasie spód się podpiekł. Zalałam go sosem i poukładałam na nim, przekrojone w poprzek kawałki brokuła, tak samo przekrojone małe drobiowe kiełbaski, na to plastry sera lazur, a całość posypałam pieczarkami. Aby potrawa była gotowa potrzeba jeszcze dwadzieścia minut w piekarniku.
Później wystarczy ćwiartkę tarty przystroić sałatą, polać oliwą lub ulubionym sosem i gotowe - Lazurowe Wybrzeże na Waszym talerzu :)
Tak jak wymyśliłam, tak też zrobiłam :)
Tarta z mąki graham, tym razem tłuszcz to pół na pół masło i oliwa z oliwek. Do smaku sól, pieprz i zioła prowansalskie. Ciasto jak zawsze rozwałkowujemy na formę i wstawiamy na pół godziny do lodówki.
W tym czasie gotujemy na parze brokuła, a na maśle przysmażamy pieczarki. Potrzebny jest nam również sos pomidorowy. Ja zrobiłam go mieszając sos pomidorowy z kartonika (pół opakowania) z odrobiną koncentratu pomidorowego, jajkiem, świeżymi ziołami, sosem ketjap manis i odrobiną syropu z agawy.
W tym czasie spód się podpiekł. Zalałam go sosem i poukładałam na nim, przekrojone w poprzek kawałki brokuła, tak samo przekrojone małe drobiowe kiełbaski, na to plastry sera lazur, a całość posypałam pieczarkami. Aby potrawa była gotowa potrzeba jeszcze dwadzieścia minut w piekarniku.
Później wystarczy ćwiartkę tarty przystroić sałatą, polać oliwą lub ulubionym sosem i gotowe - Lazurowe Wybrzeże na Waszym talerzu :)
czwartek, 19 września 2013
Burger z indyka ziołowo-cebulowy
Indyk zdecydowanie jest to ptak, który nakarmi dużą rodzinę :) Kiedy ostatnio kupiłam jeden udziec z indyka, byłam pewna, że przerobię go na kilkanaście klopsików do zupy dyniowej. Kiedy jednak zmieliłam mięso i przełożyłam je do miski, żeby dodać przyprawy, okazało się, że klopsiki i owszem będą, ale do jednej zupy będzie ich za wiele. Wystarczyła połowa mięsa, żeby w zupie pływały gęsto mięsne kulki.
Druga połowa została szybko przerobiona na burgery. Do mięsa, które było już przyprawione mocno ziołami i przyprawami trzeba tylko dodać posiekaną drobną cebulę i uformować kształt płaskich burgerów. Tak przygotowane mięso układamy na mocno rozgrzany grill. Na jego płaskiej części można przypiec ugotowane wcześniej na parze ziemniaki.
Żeby utrzymać prostotę obiadu, proponuję wykorzystać pyszne pomidory - wystarczy pokroić je w ćwiartki, polać tymiankową oliwą i doprawić czubricą i pieprzem. W moich doniczkach ciągle jeszcze dziarsko trzyma się bazylia, która świetnie pasowała do tego dania. Czuć w nim schyłek lata :)
Druga połowa została szybko przerobiona na burgery. Do mięsa, które było już przyprawione mocno ziołami i przyprawami trzeba tylko dodać posiekaną drobną cebulę i uformować kształt płaskich burgerów. Tak przygotowane mięso układamy na mocno rozgrzany grill. Na jego płaskiej części można przypiec ugotowane wcześniej na parze ziemniaki.
Żeby utrzymać prostotę obiadu, proponuję wykorzystać pyszne pomidory - wystarczy pokroić je w ćwiartki, polać tymiankową oliwą i doprawić czubricą i pieprzem. W moich doniczkach ciągle jeszcze dziarsko trzyma się bazylia, która świetnie pasowała do tego dania. Czuć w nim schyłek lata :)
wtorek, 17 września 2013
Zupa z dyni jesień znośną czyni :)
Wędrujemy ostatnio dużo polami. Przyglądamy się drzewom każdego dnia. Jeszcze tydzień temu tak mało widać było śladów jesieni, a dziś już złocą się niektóre liście. Zieleń pomału ustępuję i odchodzi. Przypominam sobie jeszcze, jak po długiej zimie wybuchły wręcz olbrzymie ilości zieleni. Wszystko buzowało po długim okresie wegetacji, życie budziło się gwałtownie. Była w tym niesamowita moc i mam wrażenie, że to ta moc powoduje, że jesień nie spadła na nas gwałtownie, tylko delikatnie kąsa czerwienią najsłabsze drzewa.
Nic jednak nie zmieni faktu, że powietrze pachnie mgłami, wieczory bywają już bardzo chłodne, a mżawka psuje humor w weekendy.
Melancholia jesienna ma w sobie coś niepokojąco pięknego, niewątpliwie jednak mało ludzi docenia urok tego złotego umierania przyrody. Bronimy się przed smutkiem, marzymy znów o letnich upałach. W kuchni zaczynają królować rozgrzewające dania. Przepięknym znakiem jesieni są dynie. Ich kolor jest jak symbol pory roku :) Można śmiało uznać, że czynią jesień znośną. Zupa dyniowa, przynajmniej u nas w domu, była wyczekiwana od pół roku :)
Weekend to świetna okazja na gotowanie zup, bo jest więcej czasu, można zupę ugotować na poniedziałek, robiąc w między czasie obiad niedzielny :) Z tą myślą pojechałam w piątek na rynek i zagarnęłam ze straganu połówkę pięknej dyni, marchewki i ziemniaki. Bulion miałam gotowy, pozostało tylko zakupić mięso na klopsiki. Klopsiki do zupy robię zawsze z udźca z indyka.
Zakupy gotowe, w niedzielę przyszedł czas na gotowanie. Udziec z indyka zmieliłam w malakserze już rano, żeby przyprawione mięso mogło chwilę się marynować. Do mielonego dodałam drobno porwane listki rozmarynu, sporo tymianku, kolendrę, czosnek, sól i pieprz. Klopsiki do zupy dyniowej powinny być mocno ziołowe i aromatyczne. Do mięsa dodałam jajko i łyżkę otrębów. W razie gdyby to było konieczne, możemy dodać odrobinę bułki tartej, ale jeśli kulki kleją się same ładnie w dłoni, z tego dodatku można zrezygnować.
Kilka godzin później zabieram się zupę. Marchew i ziemniaki obrane drobno kroimy. Wrzucamy do bulionu i gotujemy. W tym czasie zajmujemy się miąższem z dyni. Okazało się, że narzędzie do drążenia melonów świetnie radzi sobie również z dynią. Kiedy już mamy drobne kawałki wnętrza dyni wrzucamy je do gotujących się warzyw. Przyprawianie zupy dyniowej zaczynam od dodania sporej ilości sosu imbirowo-sojowego. Następnie czarny pieprz, czosnek, garam masala i chili. Przykrywamy garnek i pozostawiamy na średnim gazie, żeby wszystkie warzywa zmiękły.
Podczas kiedy zupa się gotuje, możemy zabrać się za klopsiki. Sitko parowaru wykładam papierem. Z przyprawionego mięsa kształtuję niewielki kuleczki i układam w garnku. Kiedy wszystkie kuleczki są już gotowe nastawiam parowar.
Z jednego udźca z indyka wychodzi nam spora miska mielonego. Możecie, podobnie jak ja, podzielić je na pół i drugą połowę wykorzystać, np. do zrobienia burgerów :)
Wracając do zupy, sprawdzamy czy warzywa są miękkie. Jeśli tak, miksujemy wszystko blenderem, aż powstanie pięknie pomarańczowy krem. Do zupy wrzucamy ugotowane klopsiki.
Na drugi dzień zupa jest najlepsza. Podgrzewamy ją na małym ogniu, prażąc w tym czasie pestki słonecznika, którym posypujemy porcje w miseczkach. Bagietka czosnkowa nie jest koniecznym dodatkiem, ale tak dobrze się komponuje, że trudno było z niej zrezygnować :)
piątek, 13 września 2013
Kajmakowa słodycz z syropem klonowym :)
Ostatnio nie miałam głowy do gotowania. Najpierw był urlop, który spędzaliśmy w rozjazdach, więc nie do końca były warunki. Po powrocie ciężko odchorowaliśmy obiad na mieście, który totalnie pozbawił nas na kilka dni apetytów. Kiedy wreszcie doszliśmy do siebie urlop dobiegł końca i trzeba było rzucić się w wir pracy. Po urlopie nie jest lekko :)
A dodatkowo przygotowywaliśmy dom na przyjęcie nowego przyjaciela, psinki, która od piątku mieszka z nami i wymaga ogromnej ilości uwagi, cierpliwości i miłości.
Sami rozumiecie, że w takich okolicznościach je się szybko i bez polotu, bo czasu nie ma ani na zakupy ani na stanie przy garnkach :)
Na szczęście sytuacja się pomału stabilizuje. Żeby uczcić powrót do "normalności" postanowiłam upiec sernik. Stęskniliśmy się już za sernikowym smakiem.
Jednak nie chciałam wracać do wcześniejszych pomysłów i powstał nowy przepis.
Przede wszystkim ciasto na spód, nie jest klasycznym kruchym ciastem. Użyłam do niego 1,5 szklanki mąki owsianej, sto gram masła, szczyptę soli, dwie łyżeczki ksylitolu i około łyżki syropu z agawy. Kleistość tego ostatniego spowodowała, że do ciasta nie dodałam jajka, ponieważ zamiast wyklejać, musiałabym wylewać spód do formy :)
Udało mi się jakoś wylepić wyłożoną na dnie papierem do pieczenia tortownicę. Ciasto było lepkie, ale cierpliwie uformowałam z niego spód sernika. Wstawiłam tortownicę do lodówki i zajęłam się masą.
Użyłam do niej kilograma sera na serniki i pięćset gramowej puszki kajmaku. Wymieszałam kajmak i ser na gładką masę, dodałam cztery jajka, każde po kolei dobrze miksując z masą. Na końcu dodałam dwie łyżki mąki z tapioki i delikatnie wymieszałam z resztą.
Jak zawsze podpiekłam spód i na gorący wylałam masę, która piekła się jeszcze godzinę w 160 stopniach. Ostudzony sernik wyjęłam z piekarnika, posypałam odrobiną orzechów włoskich dla ozdoby i polałam syropem klonowym, żeby dodać aromatu.
Tak przygotowane ciasto spędziło noc w lodówce. Rano chętnie kroiliśmy kawałki do kawy. Byłam ciekawa, jak wypadł spód z owsianej mąki. Okazało się, że sernik jest bardzo delikatny, ciasto pyszne, a syrop klonowy i orzechy włoskie idealnie pasują do kajmaku. Już myślę o tym, żeby następny sernik wzbogacić większą ilością orzechów :)
A dodatkowo przygotowywaliśmy dom na przyjęcie nowego przyjaciela, psinki, która od piątku mieszka z nami i wymaga ogromnej ilości uwagi, cierpliwości i miłości.
Sami rozumiecie, że w takich okolicznościach je się szybko i bez polotu, bo czasu nie ma ani na zakupy ani na stanie przy garnkach :)
Na szczęście sytuacja się pomału stabilizuje. Żeby uczcić powrót do "normalności" postanowiłam upiec sernik. Stęskniliśmy się już za sernikowym smakiem.
Jednak nie chciałam wracać do wcześniejszych pomysłów i powstał nowy przepis.
Przede wszystkim ciasto na spód, nie jest klasycznym kruchym ciastem. Użyłam do niego 1,5 szklanki mąki owsianej, sto gram masła, szczyptę soli, dwie łyżeczki ksylitolu i około łyżki syropu z agawy. Kleistość tego ostatniego spowodowała, że do ciasta nie dodałam jajka, ponieważ zamiast wyklejać, musiałabym wylewać spód do formy :)
Udało mi się jakoś wylepić wyłożoną na dnie papierem do pieczenia tortownicę. Ciasto było lepkie, ale cierpliwie uformowałam z niego spód sernika. Wstawiłam tortownicę do lodówki i zajęłam się masą.
Użyłam do niej kilograma sera na serniki i pięćset gramowej puszki kajmaku. Wymieszałam kajmak i ser na gładką masę, dodałam cztery jajka, każde po kolei dobrze miksując z masą. Na końcu dodałam dwie łyżki mąki z tapioki i delikatnie wymieszałam z resztą.
Jak zawsze podpiekłam spód i na gorący wylałam masę, która piekła się jeszcze godzinę w 160 stopniach. Ostudzony sernik wyjęłam z piekarnika, posypałam odrobiną orzechów włoskich dla ozdoby i polałam syropem klonowym, żeby dodać aromatu.
Tak przygotowane ciasto spędziło noc w lodówce. Rano chętnie kroiliśmy kawałki do kawy. Byłam ciekawa, jak wypadł spód z owsianej mąki. Okazało się, że sernik jest bardzo delikatny, ciasto pyszne, a syrop klonowy i orzechy włoskie idealnie pasują do kajmaku. Już myślę o tym, żeby następny sernik wzbogacić większą ilością orzechów :)
wtorek, 10 września 2013
Figa z kurczakiem i ze szpinakiem :)
Robicie czasem kompulsywne zakupy? Mnie się to niestety czasem zdarza, chociaż w przypadku zakupów spożywczych, uważam tę przypadłość za dość pożyteczną. Chociażby dlatego, że nie zaplanuję co nowego i ciekawego zastanę na straganie, a tam kryją się skarby, które prowokują do wymyślania ciekawych zestawień smakowych.
Ostatnio zachwycił mnie kosz pełen bardzo dojrzałych fig. Wyglądały przepięknie, te ciemno fioletowe skórki, te śliczne, równe kształty. I zaledwie dwie sztuki wystarczyły, aby powstał pyszny obiad. Podstawą tego obiadu były udka z kurczaka, szybko przesmażone na oleju kokosowym, przyprawione mieszanką do shoarmy. Od kurczaka musicie zacząć przygotowania. Kiedy będzie się dusił na patelni, zabierzcie się za dokładne mycie liści szpinaku. Ze szpinakiem postępujemy dość klasycznie, wrzucamy go na patelnię z czosnkiem i masłem, doprawiamy solą i pieprzem oraz gałką muszkatołową i na koniec dodajemy odrobinę kurkumy i dwie spore łyżki serka mascarpone.
Do obiadu proponuję ugotować makaron świderki, na którym układamy kurczaka, a na nim szpinak. Figę kroimy na ćwiartki. Jest nie tylko ozdobą. Swoim słodkim wnętrzem urozmaica pozostałe składniki.
A jeśli macie ochotę na deser, to możecie wnętrze figi zmiksować z malinami i siemieniem lnianym, dodając do mieszanki odrobinę jogurtu naturalnego, listki mięty i czarny pieprz dla zaostrzenia smaku. Idealny deser - pozbawiony zbędnych kalorii :)
Ostatnio zachwycił mnie kosz pełen bardzo dojrzałych fig. Wyglądały przepięknie, te ciemno fioletowe skórki, te śliczne, równe kształty. I zaledwie dwie sztuki wystarczyły, aby powstał pyszny obiad. Podstawą tego obiadu były udka z kurczaka, szybko przesmażone na oleju kokosowym, przyprawione mieszanką do shoarmy. Od kurczaka musicie zacząć przygotowania. Kiedy będzie się dusił na patelni, zabierzcie się za dokładne mycie liści szpinaku. Ze szpinakiem postępujemy dość klasycznie, wrzucamy go na patelnię z czosnkiem i masłem, doprawiamy solą i pieprzem oraz gałką muszkatołową i na koniec dodajemy odrobinę kurkumy i dwie spore łyżki serka mascarpone.
Do obiadu proponuję ugotować makaron świderki, na którym układamy kurczaka, a na nim szpinak. Figę kroimy na ćwiartki. Jest nie tylko ozdobą. Swoim słodkim wnętrzem urozmaica pozostałe składniki.
A jeśli macie ochotę na deser, to możecie wnętrze figi zmiksować z malinami i siemieniem lnianym, dodając do mieszanki odrobinę jogurtu naturalnego, listki mięty i czarny pieprz dla zaostrzenia smaku. Idealny deser - pozbawiony zbędnych kalorii :)
niedziela, 8 września 2013
Sir Grill i kurczęcie udka :)
Może pamiętacie jak pisałam w poście o Poznaniu o Festiwalu Dobrego Smaku i zakupach jakie wtedy poczyniłam. Między innymi zakupiłam kozi ser, o wdzięcznej nazwie "Sir Grill", produkt Serów Łomnickich. Zapakowany pięknie z liściem winogron, który daje dodatkowy, przyjemny aromat po otwarciu opakowania i jest niewątpliwie bardzo ozdobnym elementem.
A skoro sir grill to zjeść go postanowiliśmy z grilla. Kostka sera wielkości połowy kostki masła starczyła na trzy porcje, dwie trafiły na grill a jeden kawałek skonsumowałam jako deser :) Z przetartymi jabłkami i syropem klonowym. Zarówno ta opcja, jak i grillowana smakowały nam wyśmienicie. Ser na grill posypałam tylko odrobiną pieprzu i zielonej czubricy. Porcję dopełniał dobrze przyprawiony filet z udka z kurczaka, który też został ładnie przyrumieniony na grillu.
Nie bardzo mogłam się zdecydować, z czym podać obiad, więc postawiłam na najbardziej niezawodną opcję, czyli jaśminowy ryż.
Jako surówkę podałam odrobinę mieszanki sałat ze sporą ilością zielonego groszku i czerwonej papryki, doprawione świeżymi listkami ziół i tymiankową oliwą.
Mam swojego nowego faworyta do grillowania, którego i Wam polecam :)
A skoro sir grill to zjeść go postanowiliśmy z grilla. Kostka sera wielkości połowy kostki masła starczyła na trzy porcje, dwie trafiły na grill a jeden kawałek skonsumowałam jako deser :) Z przetartymi jabłkami i syropem klonowym. Zarówno ta opcja, jak i grillowana smakowały nam wyśmienicie. Ser na grill posypałam tylko odrobiną pieprzu i zielonej czubricy. Porcję dopełniał dobrze przyprawiony filet z udka z kurczaka, który też został ładnie przyrumieniony na grillu.
Nie bardzo mogłam się zdecydować, z czym podać obiad, więc postawiłam na najbardziej niezawodną opcję, czyli jaśminowy ryż.
Jako surówkę podałam odrobinę mieszanki sałat ze sporą ilością zielonego groszku i czerwonej papryki, doprawione świeżymi listkami ziół i tymiankową oliwą.
Mam swojego nowego faworyta do grillowania, którego i Wam polecam :)
środa, 4 września 2013
Pieprzna zupa na jesienne ochłodzenie
Bardzo nie lubię takich nagłych zapaści pogodowych. Jesień jesienią, ale czy nie mogłaby przyjść łagodnie? W końcu i tak mało kto na nią czeka :)
Aby przetrwać te pierwsze jesienne chłody proponuję Wam dziś rozgrzewającą zupę pełną warzyw, ziół i zaostrzoną sporą dawką świeżo zmielonego czarnego pieprzu.
Zupa jest w pełni wege, więc bulion też jest z samych warzyw. Bulion miałam gotowy wcześniej, pozostało tylko zabrać się za pozostałą zawartość garnka. Najpierw pokroiłam kawałek pora bardzo drobno i w rondlu zeszkliłam go na oliwie z oliwek. Do tak aromatycznej mieszanki wlałam bulion, do którego dodałam pokrojoną marchew i ziemniaki. Kiedy warzywa trochę zmiękły dodałam pokrojoną w kostkę cukinię i podzielonego na mniejsze cząstki brokuła oraz pół puszki ciecierzycy. Przyprawiłam kolendrą, świeżym tymiankiem i oregano oraz posoliłam do smaku. Do zupy dodałam jeszcze drobny makaron. Kiedy zupa była już prawie gotowa dosypałam sporą ilość czarnego pieprzu.
Zupa kolorowo wdzięczy się z miseczki. W jej zielonej toni widać wesołe pomarańczki marchewki oraz beżowe kuleczki cieciorki. Delikatny smak za chwilę rozgrzewa silnym aromatem pieprzu i trochę szczypie swoją ostrością.
Po takiej zupie pogoda za oknem staje się mniej groźna, wraca ochota na spacery. Poza tym słońce zaczęło się znów przedzierać spod ciężkiej pokrywy chmur. Lato wracaj...
Aby przetrwać te pierwsze jesienne chłody proponuję Wam dziś rozgrzewającą zupę pełną warzyw, ziół i zaostrzoną sporą dawką świeżo zmielonego czarnego pieprzu.
Zupa jest w pełni wege, więc bulion też jest z samych warzyw. Bulion miałam gotowy wcześniej, pozostało tylko zabrać się za pozostałą zawartość garnka. Najpierw pokroiłam kawałek pora bardzo drobno i w rondlu zeszkliłam go na oliwie z oliwek. Do tak aromatycznej mieszanki wlałam bulion, do którego dodałam pokrojoną marchew i ziemniaki. Kiedy warzywa trochę zmiękły dodałam pokrojoną w kostkę cukinię i podzielonego na mniejsze cząstki brokuła oraz pół puszki ciecierzycy. Przyprawiłam kolendrą, świeżym tymiankiem i oregano oraz posoliłam do smaku. Do zupy dodałam jeszcze drobny makaron. Kiedy zupa była już prawie gotowa dosypałam sporą ilość czarnego pieprzu.
Zupa kolorowo wdzięczy się z miseczki. W jej zielonej toni widać wesołe pomarańczki marchewki oraz beżowe kuleczki cieciorki. Delikatny smak za chwilę rozgrzewa silnym aromatem pieprzu i trochę szczypie swoją ostrością.
Po takiej zupie pogoda za oknem staje się mniej groźna, wraca ochota na spacery. Poza tym słońce zaczęło się znów przedzierać spod ciężkiej pokrywy chmur. Lato wracaj...
wtorek, 3 września 2013
Falafel original - czyli czasem trzymam się przepisu :)
Dla wnikliwych czytelników od razu wyjaśnienie - tak, tak, falafel był już na blogu. Wracam do niego, bo tym razem jest bliższy oryginałowi, a sama potrawa jest godna polecenia.
Jakiś czas temu udało mi się upolować "za grosze" książkę, która gromadzi oryginalne przepisy kuchni śródziemnomorskiej. Znalazłam w niej kilka faworytów i stopniowo planuję realizować ich wykonanie. Są to libańskie zupy, egipskie sałatki oraz właśnie falafel.
Suszona cieciorka czekała już od jakiegoś czasu w spiżarni. Kupiłam ją właśnie z myślą o kotlecikach. Zamoczyłam dwieście gram ziarenek w wodzie i pozostawiłam na noc do namoczenia. Rano, jak tylko wstałam wypłukałam ziarna, zalałam świeżą wodą i nastawiłam do gotowania. Trzeba doprowadzić zawartość garnka do wrzenia, a potem zmniejszyć gaz i gotować jeszcze przez około godzinę. Ja gotowałam całość około 50 minut, czyli dokładnie tyle czasu ile miałam rano przed wyjściem do pracy :)
Cieciorka została w gorącym garnku do mojego powrotu.
Gotuje się ją bardzo dobrze, nie przywiera do dna garnka i nie wymaga częstego mieszania. Woda wygotowała się niemal całkowicie.
Tak ugotowaną cieciorkę wrzuciłam do malaksera, dodałam łyżkę kolendry, łyżkę kuminu, sól i pieprz do smaku, garść natki pietruszki, ząbek czosnku oraz dużą cebulę i zmiksowałam do postaci dość gruboziarnistego puree.
Do warzyw dodałam odrobinę soku z limonki i dwie łyżki mąki.
Wymieszana masa daje się bardzo ładnie formować w niewielkie kuleczki, które na końcu delikatnie spłaszczamy dłonią. Żeby nadal trzymać się przepisu musiałam przygotować tłuszcz do głębokiego smażenia. Oczywiście wybrałam olej kokosowy. W celu zminimalizowania ilości tłuszczu użyłam małej patelni. Pewnie kojarzycie patelnie, na których idealnie smaży się jedno sadzone jajo - moja jest właśnie taka. A do tego ma dość wysoki rant, więc nadała się idealnie. Rozgrzałam mocno olej kokosowy, którego poziom sięgał około dwóch centymetrów i zanurzyłam w nim pierwsze cztery kotleciki. Pięknie się zarumieniły, potem obróciłam je na drugą stronę i również pozwoliłam się przyrumienić. Wyszły pyszne i chrupiące brązowe falafele. Nie podałam ich w chlebku pita, ponieważ miałam już ugotowany ryż. Zamiast dipa podałam różne warzywa drobno pokrojone i wymieszane z jogurtem naturalnym oraz ziołami. Zjedliśmy smaczny i lekki obiad, a Głodomorek powiedział, że jak są falafele to on nie musi jeść mięsa. To chyba najlepsza rekomendacja :)
Jakiś czas temu udało mi się upolować "za grosze" książkę, która gromadzi oryginalne przepisy kuchni śródziemnomorskiej. Znalazłam w niej kilka faworytów i stopniowo planuję realizować ich wykonanie. Są to libańskie zupy, egipskie sałatki oraz właśnie falafel.
Suszona cieciorka czekała już od jakiegoś czasu w spiżarni. Kupiłam ją właśnie z myślą o kotlecikach. Zamoczyłam dwieście gram ziarenek w wodzie i pozostawiłam na noc do namoczenia. Rano, jak tylko wstałam wypłukałam ziarna, zalałam świeżą wodą i nastawiłam do gotowania. Trzeba doprowadzić zawartość garnka do wrzenia, a potem zmniejszyć gaz i gotować jeszcze przez około godzinę. Ja gotowałam całość około 50 minut, czyli dokładnie tyle czasu ile miałam rano przed wyjściem do pracy :)
Cieciorka została w gorącym garnku do mojego powrotu.
Gotuje się ją bardzo dobrze, nie przywiera do dna garnka i nie wymaga częstego mieszania. Woda wygotowała się niemal całkowicie.
Tak ugotowaną cieciorkę wrzuciłam do malaksera, dodałam łyżkę kolendry, łyżkę kuminu, sól i pieprz do smaku, garść natki pietruszki, ząbek czosnku oraz dużą cebulę i zmiksowałam do postaci dość gruboziarnistego puree.
Do warzyw dodałam odrobinę soku z limonki i dwie łyżki mąki.
Wymieszana masa daje się bardzo ładnie formować w niewielkie kuleczki, które na końcu delikatnie spłaszczamy dłonią. Żeby nadal trzymać się przepisu musiałam przygotować tłuszcz do głębokiego smażenia. Oczywiście wybrałam olej kokosowy. W celu zminimalizowania ilości tłuszczu użyłam małej patelni. Pewnie kojarzycie patelnie, na których idealnie smaży się jedno sadzone jajo - moja jest właśnie taka. A do tego ma dość wysoki rant, więc nadała się idealnie. Rozgrzałam mocno olej kokosowy, którego poziom sięgał około dwóch centymetrów i zanurzyłam w nim pierwsze cztery kotleciki. Pięknie się zarumieniły, potem obróciłam je na drugą stronę i również pozwoliłam się przyrumienić. Wyszły pyszne i chrupiące brązowe falafele. Nie podałam ich w chlebku pita, ponieważ miałam już ugotowany ryż. Zamiast dipa podałam różne warzywa drobno pokrojone i wymieszane z jogurtem naturalnym oraz ziołami. Zjedliśmy smaczny i lekki obiad, a Głodomorek powiedział, że jak są falafele to on nie musi jeść mięsa. To chyba najlepsza rekomendacja :)
sobota, 31 sierpnia 2013
Placek ze śliwką - a jednak idzie jesień
Jesień pomału skrada się do drzwi. Temperatura ciągle nas rozpieszcza, ale kolory świata delikatnie się wyzłacają. Zieleń nie jest już taka rozbuchana, słońce coraz niżej zagląda do okien, stragany przystroiły dosadne w swej formie dynie. Fasolkę szparagową delikatnie wypierają skrzynki śliwek.
Śliwki i gruszki, zagrożenie mojego dzieciństwa. Nie do końca wiem, jak to się stało, że kiedyś jeść ich nie mogłam, nie wiem od kiedy już mogę, ale doskonale pamiętam wielkie pęcherze na podeszwach moich stóp i wnętrzach dłoni, które wyłączały mnie z obiegu na parę dni. Mimo, że kiedyś przestały się pojawiać, zawsze z pewną nieśmiałością sięgam po gruszki i śliwki, nie zajadam się nimi i nie do końca im ufam.
Robię wyjątek dla domowych powideł śliwkowych, które uważam za największą na świecie konkurencję dla czekolady :)
Dziś jakiś impuls popchnął mnie jednak w stronę śliwkowego zakątka na straganie i tym właśnie sposobem w domu pachnie ciastem :)
Nie jest to wielkie, wyrośnięte ciacho, tylko skromny placek, do którego nie musicie robić specjalnych zakupów. Wystarczą dwie szklanki mąki, ja użyłam graham, bo mam słabość do grahamkowej kruszonki, 3/4 kostki miękkiego masła, najlepiej jeśli ćwiartka będzie rozpuszczona w kąpieli wodnej, dwa jajka, miód, cynamon, kardamon, połowa szklanki mleka i oczywiście śliwki, jakieś osiem dorodnych sztuk.
Na kruszonkę użyjemy szklankę mąki, pół kostki masła, jajko, pół łyżeczki cynamonu i cukier lub miód zależnie co lubicie. Kulkę ciasta wrzućcie do lodówki na pół godziny i zabierzcie się za placek.
Formę do tarty wysmarowałam masłem i posypałam otrębami. Do miski wsypałam szklankę mąki i dodałam pół łyżeczki sody, trzy spore łyżki miodu i ćwiartkę masła oraz jajko. W trakcie mieszania dolewałam jeszcze niewielkimi ilościami mleko. Ciasto wylałam do formy około pól centymetrową warstwą. Pokrojone w połówki, wypestkowane śliwki poukładałam rozcięciami do wierzchu na cieście i posypałam delikatnie odrobiną kardamonu. Wyjęłam kulkę kruszonki z lodówki i rozłożyłam na wierzch, pokrywając poprzednie warstwy.
Tak przygotowane ciasto wstawiłam na 50 minut do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika. Cynamon zrobił swoje i już po jakiś dwudziestu minutach w domu rozpoczął się seans aromaterapeutyczny :)
Placek już jest, pięknie zrównoważone trzy warstwy - ciasto, owoce i kruszonka.
I znów zrobiło się trochę jesiennie, śliwki, cynamon, wcześniejsze zachody słońca, a ja ciągle czuję lato i chciałabym je zatrzymać na dłużej. Może to właśnie w ten sposób dopada mnie nostalgia jesienna...
Śliwki i gruszki, zagrożenie mojego dzieciństwa. Nie do końca wiem, jak to się stało, że kiedyś jeść ich nie mogłam, nie wiem od kiedy już mogę, ale doskonale pamiętam wielkie pęcherze na podeszwach moich stóp i wnętrzach dłoni, które wyłączały mnie z obiegu na parę dni. Mimo, że kiedyś przestały się pojawiać, zawsze z pewną nieśmiałością sięgam po gruszki i śliwki, nie zajadam się nimi i nie do końca im ufam.
Robię wyjątek dla domowych powideł śliwkowych, które uważam za największą na świecie konkurencję dla czekolady :)
Dziś jakiś impuls popchnął mnie jednak w stronę śliwkowego zakątka na straganie i tym właśnie sposobem w domu pachnie ciastem :)
Nie jest to wielkie, wyrośnięte ciacho, tylko skromny placek, do którego nie musicie robić specjalnych zakupów. Wystarczą dwie szklanki mąki, ja użyłam graham, bo mam słabość do grahamkowej kruszonki, 3/4 kostki miękkiego masła, najlepiej jeśli ćwiartka będzie rozpuszczona w kąpieli wodnej, dwa jajka, miód, cynamon, kardamon, połowa szklanki mleka i oczywiście śliwki, jakieś osiem dorodnych sztuk.
Na kruszonkę użyjemy szklankę mąki, pół kostki masła, jajko, pół łyżeczki cynamonu i cukier lub miód zależnie co lubicie. Kulkę ciasta wrzućcie do lodówki na pół godziny i zabierzcie się za placek.
Formę do tarty wysmarowałam masłem i posypałam otrębami. Do miski wsypałam szklankę mąki i dodałam pół łyżeczki sody, trzy spore łyżki miodu i ćwiartkę masła oraz jajko. W trakcie mieszania dolewałam jeszcze niewielkimi ilościami mleko. Ciasto wylałam do formy około pól centymetrową warstwą. Pokrojone w połówki, wypestkowane śliwki poukładałam rozcięciami do wierzchu na cieście i posypałam delikatnie odrobiną kardamonu. Wyjęłam kulkę kruszonki z lodówki i rozłożyłam na wierzch, pokrywając poprzednie warstwy.
Tak przygotowane ciasto wstawiłam na 50 minut do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika. Cynamon zrobił swoje i już po jakiś dwudziestu minutach w domu rozpoczął się seans aromaterapeutyczny :)
Placek już jest, pięknie zrównoważone trzy warstwy - ciasto, owoce i kruszonka.
I znów zrobiło się trochę jesiennie, śliwki, cynamon, wcześniejsze zachody słońca, a ja ciągle czuję lato i chciałabym je zatrzymać na dłużej. Może to właśnie w ten sposób dopada mnie nostalgia jesienna...
środa, 28 sierpnia 2013
Mocna tarta z wisienką
Owoce z nalewki - bezcenne do ciast i muffinek. Tym razem otworzyłam słoik wiśni na spirytusie i zabrałam się za robotę :)
Spód tarty ściemniał od pokaźnej łychy karobu, ale miał też jasne piegi otrębów. Wszystko robione w wielkim pośpiechu, bo już za parę godzin wyjeżdżamy. Przed nami około 600 kilometrów autem, a z pustymi rękami nie można wyruszać. No i ta nowa forma do tarty - tyle chodzenia dookoła, a teraz nawet nie wypróbuję, tylko tak po prostu sobie wyjadę? Nie, nie i nie - pieczemy.
Spód się chłodzi, co do tego? Wiśnie z nalewki miksuję z cukrem migdałowym. Gorzką czekoladę rozpuszczam w kąpieli i mieszam z jogurtem naturalnym, żółtkiem, łyżką skrobi z tapioki i łyżką mąki orkiszowej . Białko ubijam na sztywno i mieszam delikatnie z masą. Na końcu dodaję do masy płatki migdałowe. Podpiekam ciemny spód i wylewam na gorący masę czekoladową. Całość piekę i dziesięć minut przed końcem czasu posypuję płatkami migdałowymi.
Aromat jest ostry, czuć mocno wiśnie na spirytusie i czekoladę, ale również migdał jest wyraźnie wyczuwalny.
Nowa forma do tarty spisała się idealnie, a kształt brzegów ułatwia wyjęcie ciasta, bez ryzyka pokruszenia. Próbujemy jeszcze ciepły wypiek, uch, wisienki prawie pieką w usta.
Ale już wiem, że możemy zabrać ciasto w drogę i poczęstować gospodarzy, bez ryzyka kompromitacji :)
Połowa tarty przemierza z nami pół Polski i trafia na gościnny stół. Chyba smakowało, bo zniknęło szybko, a ja piekłam jeszcze kolejne tarty na specjalne życzenie :)
Spód tarty ściemniał od pokaźnej łychy karobu, ale miał też jasne piegi otrębów. Wszystko robione w wielkim pośpiechu, bo już za parę godzin wyjeżdżamy. Przed nami około 600 kilometrów autem, a z pustymi rękami nie można wyruszać. No i ta nowa forma do tarty - tyle chodzenia dookoła, a teraz nawet nie wypróbuję, tylko tak po prostu sobie wyjadę? Nie, nie i nie - pieczemy.
Spód się chłodzi, co do tego? Wiśnie z nalewki miksuję z cukrem migdałowym. Gorzką czekoladę rozpuszczam w kąpieli i mieszam z jogurtem naturalnym, żółtkiem, łyżką skrobi z tapioki i łyżką mąki orkiszowej . Białko ubijam na sztywno i mieszam delikatnie z masą. Na końcu dodaję do masy płatki migdałowe. Podpiekam ciemny spód i wylewam na gorący masę czekoladową. Całość piekę i dziesięć minut przed końcem czasu posypuję płatkami migdałowymi.
Aromat jest ostry, czuć mocno wiśnie na spirytusie i czekoladę, ale również migdał jest wyraźnie wyczuwalny.
Nowa forma do tarty spisała się idealnie, a kształt brzegów ułatwia wyjęcie ciasta, bez ryzyka pokruszenia. Próbujemy jeszcze ciepły wypiek, uch, wisienki prawie pieką w usta.
Ale już wiem, że możemy zabrać ciasto w drogę i poczęstować gospodarzy, bez ryzyka kompromitacji :)
Połowa tarty przemierza z nami pół Polski i trafia na gościnny stół. Chyba smakowało, bo zniknęło szybko, a ja piekłam jeszcze kolejne tarty na specjalne życzenie :)
środa, 21 sierpnia 2013
Upalny Poznań i bolące stopy :)
Wizyta w Poznaniu nie była wcześniej planowana. Ale czasem warto zrobić coś od tak po prostu, pod wpływem chwili. Znasz datę urlopu, wpisz w serwis turystyczny pierwsze miejsce, jakie akurat przyjdzie ci do głowy i jeśli jakaś oferta wyda się interesująca, po prostu ją zabukuj.
Kiedy już miałam rezerwację, zaczęłam sprawdzać, co warto byłoby zobaczyć. Na stronie Bazyliowego Musu znalazłam informację o Festiwalu Dobrego Smaku. Jeszcze raz dziękuję, wszystkie wskazówki były cenne i bardzo się przydały.
Przywitały nas upały godne hiszpańskich plaż :) Mieszkaliśmy przy samym Starym Rynku, doskonała baza wypadowa do pieszych wędrówek. Tych odbyliśmy kosmiczne ilości, stopy bolą mnie na samą myśl. Ale było warto. Poznań to piękne miasto, pełne architektonicznych perełek, które uwielbiamy. Po dwóch dniach bolały nas szyje od ciągłego rozglądania się i podziwiania fasad i ukwieconych balkoników.
Podoba mi się pewna idea, której w Szczecinie na próżno by szukać. W całym pędzie codziennego dnia, ludzie odnajdują czas, żeby przysiąść w zielonym miejscu z książką, odrywając się na chwile od codziennych trosk. A fakt, że centrum handlowe może posiadać park z leżakami, był dla mnie zaskakujący. Świetny sposób, żeby na chwilę się wyłączyć.
Pewnie dziwi Was, że nie zaczęłam relacji od posiłków. Jeśli trochę już znacie moją kuchnię to wiecie, że nie jest ona klasyczna. W związku z tym ciężko jest mi odnaleźć się w jedzeniu na tak zwanym "mieście". Wszystko jest dla mnie zbyt ciężkie, za słodkie lub zbyt mocno przyprawione, nie takimi przyprawami jakich ja używam. A na gotowanie nie miałam warunków ani czasu. Na szczęście udawało nam się przygotowywać śniadania i pyszną kawę, więc każdy dzień zaczynał się pozytywnie :)
Potem bywało różnie. Zaskoczyło mnie, że Poznań znany dotąd z bycia stolicą ziemniaka stał się stolicą kebaba - ilość punktów sprzedających kebaby zadziwia, szczególnie, że wiele z nich dzieli jedynie przepierzenie :)
Głodomorek był zachwycony, ja nie.
Ale udało nam się w tym wszystkim zjeść smacznie. Zaskoczę Was pewnie wyborem najlepszego posiłku jaki zjadłam w Poznaniu, bo była to pyszna, świeża, chrupiąca sałata z pieczonym łososiem w barze w Ikei :) Niezbadane są wyroki kulinarne :)
Na drugim miejscu będzie lokal, do którego trafiliśmy dzięki lodówce :)
Przez drzwi zobaczyliśmy ogromny, biały model SMEG, który przykuł naszą uwagę. Trudno wybrać lokal na rynku, bo jest ich tam mnóstwo i niczym tak naprawdę się nie wyróżniają. To jest kwestia szczęścia, tym razem dopisało. Lokal Pyszna kuchnia, to miejsce utrzymane w stylu amerykańskich kuchni lat pięćdziesiątych, z pięknymi kraciastymi obrusami na stołach, z bardzo sympatycznymi kelnerkami w świetnie dobranych stylowych uniformach (wyglądały wszystkie niemal jak pin-up girls) i z ciekawą kartą. Możecie liczyć na szczerą radę kelnerki, która ostrzega o wielkościach porcji, dzięki czemu unikniecie przejedzenia lub przynajmniej unikniecie go częściowo :) A porcje są naprawdę olbrzymie i pyszne, więc trudno się od nich oderwać. Głodomorek zamówił placek węgierski, który był wielkości dużego talerza i polany obficie sosem. Ja dałam się namówić na pierogi ruskie z pieca. Trzy sztuki to już za wiele, bo pierogi są olbrzymie i bardzo syte. Warto ich spróbować, farsz jest świetnie przyprawiony a ciasto idealnie wypieczone, pachnące i delikatne. Do wyboru jest kilka rodzajów sosu - ja wybrałam grzybowy, był przyzwoity, chociaż to raczej delikatny sos kurkowy, a nie klasyczny grzybowy, na który liczyłam i bardziej by się do tego dania nadawał. Po kolacji w tym lokalu nie planujcie już żadnych forsownych zajęć, bo nic z tego nie wyjdzie :)
Kolejny punkt, który mogę polecić, a do którego trafiliśmy z polecenia Marty z Bazyliowego Musu to pizzeria Sorella. Znajduje się w jednej z uliczek przy rynku. Ma małe patio, pięknie obrośnięte bluszczem, miłą obsługę i smaczną pizzę. Jeśli lubicie klasyczne cienkie ciasto, możecie być zawiedzeni, ponieważ to jest lekko puszyste i wyrośnięte, ale polecam Wam odmianę, bo ciasto naprawdę jest dobre i nie dominuje nad dodatkami. Przy okazji spędzicie czas w fajnym miejscu.
Muszę jeszcze napisać parę słów o Festiwalu Dobrego Smaku. Festiwal odbywał się w różnych miejscach, my z racji bliskości, zainteresowaliśmy się straganami gęsto ustawionymi na rynku, na których można było odnaleźć dumę wielu regionów kraju. Wystawcy przywieźli wspaniałe sery, miody, wypieki. My spróbowaliśmy piw z małych browarów, pysznego napoju na bazie yerba mate, uzupełniliśmy zapasy przypraw oraz wybraliśmy z ogromnego wyboru kozi ser, który wrócił z nami i zostanie zgrillowany :)
Zainwestowaliśmy także w nalewkę benedyktyńską na bazie kawy.
Wybór był trudny, ale na szczęście dziś większość regionalnych pyszności można zamawiać przez Internet :)
Poznań pożegnał nas ochłodzeniem i ulewami. Nic nie szkodzi, bo nawet taka aura nie mogła zepsuć nam humoru. A przy okazji szukając schronienia przed deszczem odwiedziliśmy jeden z licznych antykwariatów, gdzie powiększyliśmy zasoby naszej domowej biblioteczki.
Kiedy już miałam rezerwację, zaczęłam sprawdzać, co warto byłoby zobaczyć. Na stronie Bazyliowego Musu znalazłam informację o Festiwalu Dobrego Smaku. Jeszcze raz dziękuję, wszystkie wskazówki były cenne i bardzo się przydały.
Przywitały nas upały godne hiszpańskich plaż :) Mieszkaliśmy przy samym Starym Rynku, doskonała baza wypadowa do pieszych wędrówek. Tych odbyliśmy kosmiczne ilości, stopy bolą mnie na samą myśl. Ale było warto. Poznań to piękne miasto, pełne architektonicznych perełek, które uwielbiamy. Po dwóch dniach bolały nas szyje od ciągłego rozglądania się i podziwiania fasad i ukwieconych balkoników.
Podoba mi się pewna idea, której w Szczecinie na próżno by szukać. W całym pędzie codziennego dnia, ludzie odnajdują czas, żeby przysiąść w zielonym miejscu z książką, odrywając się na chwile od codziennych trosk. A fakt, że centrum handlowe może posiadać park z leżakami, był dla mnie zaskakujący. Świetny sposób, żeby na chwilę się wyłączyć.
Pewnie dziwi Was, że nie zaczęłam relacji od posiłków. Jeśli trochę już znacie moją kuchnię to wiecie, że nie jest ona klasyczna. W związku z tym ciężko jest mi odnaleźć się w jedzeniu na tak zwanym "mieście". Wszystko jest dla mnie zbyt ciężkie, za słodkie lub zbyt mocno przyprawione, nie takimi przyprawami jakich ja używam. A na gotowanie nie miałam warunków ani czasu. Na szczęście udawało nam się przygotowywać śniadania i pyszną kawę, więc każdy dzień zaczynał się pozytywnie :)
Potem bywało różnie. Zaskoczyło mnie, że Poznań znany dotąd z bycia stolicą ziemniaka stał się stolicą kebaba - ilość punktów sprzedających kebaby zadziwia, szczególnie, że wiele z nich dzieli jedynie przepierzenie :)
Głodomorek był zachwycony, ja nie.
Ale udało nam się w tym wszystkim zjeść smacznie. Zaskoczę Was pewnie wyborem najlepszego posiłku jaki zjadłam w Poznaniu, bo była to pyszna, świeża, chrupiąca sałata z pieczonym łososiem w barze w Ikei :) Niezbadane są wyroki kulinarne :)
Na drugim miejscu będzie lokal, do którego trafiliśmy dzięki lodówce :)
Przez drzwi zobaczyliśmy ogromny, biały model SMEG, który przykuł naszą uwagę. Trudno wybrać lokal na rynku, bo jest ich tam mnóstwo i niczym tak naprawdę się nie wyróżniają. To jest kwestia szczęścia, tym razem dopisało. Lokal Pyszna kuchnia, to miejsce utrzymane w stylu amerykańskich kuchni lat pięćdziesiątych, z pięknymi kraciastymi obrusami na stołach, z bardzo sympatycznymi kelnerkami w świetnie dobranych stylowych uniformach (wyglądały wszystkie niemal jak pin-up girls) i z ciekawą kartą. Możecie liczyć na szczerą radę kelnerki, która ostrzega o wielkościach porcji, dzięki czemu unikniecie przejedzenia lub przynajmniej unikniecie go częściowo :) A porcje są naprawdę olbrzymie i pyszne, więc trudno się od nich oderwać. Głodomorek zamówił placek węgierski, który był wielkości dużego talerza i polany obficie sosem. Ja dałam się namówić na pierogi ruskie z pieca. Trzy sztuki to już za wiele, bo pierogi są olbrzymie i bardzo syte. Warto ich spróbować, farsz jest świetnie przyprawiony a ciasto idealnie wypieczone, pachnące i delikatne. Do wyboru jest kilka rodzajów sosu - ja wybrałam grzybowy, był przyzwoity, chociaż to raczej delikatny sos kurkowy, a nie klasyczny grzybowy, na który liczyłam i bardziej by się do tego dania nadawał. Po kolacji w tym lokalu nie planujcie już żadnych forsownych zajęć, bo nic z tego nie wyjdzie :)
Kolejny punkt, który mogę polecić, a do którego trafiliśmy z polecenia Marty z Bazyliowego Musu to pizzeria Sorella. Znajduje się w jednej z uliczek przy rynku. Ma małe patio, pięknie obrośnięte bluszczem, miłą obsługę i smaczną pizzę. Jeśli lubicie klasyczne cienkie ciasto, możecie być zawiedzeni, ponieważ to jest lekko puszyste i wyrośnięte, ale polecam Wam odmianę, bo ciasto naprawdę jest dobre i nie dominuje nad dodatkami. Przy okazji spędzicie czas w fajnym miejscu.
Muszę jeszcze napisać parę słów o Festiwalu Dobrego Smaku. Festiwal odbywał się w różnych miejscach, my z racji bliskości, zainteresowaliśmy się straganami gęsto ustawionymi na rynku, na których można było odnaleźć dumę wielu regionów kraju. Wystawcy przywieźli wspaniałe sery, miody, wypieki. My spróbowaliśmy piw z małych browarów, pysznego napoju na bazie yerba mate, uzupełniliśmy zapasy przypraw oraz wybraliśmy z ogromnego wyboru kozi ser, który wrócił z nami i zostanie zgrillowany :)
Zainwestowaliśmy także w nalewkę benedyktyńską na bazie kawy.
Wybór był trudny, ale na szczęście dziś większość regionalnych pyszności można zamawiać przez Internet :)
Poznań pożegnał nas ochłodzeniem i ulewami. Nic nie szkodzi, bo nawet taka aura nie mogła zepsuć nam humoru. A przy okazji szukając schronienia przed deszczem odwiedziliśmy jeden z licznych antykwariatów, gdzie powiększyliśmy zasoby naszej domowej biblioteczki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)