poniedziałek, 29 grudnia 2014

Pierniczki miodowe

Obiecałam, że w tym roku pojawi się przepis na pierniczki bez dodatku cukru. Miał być przed świętami, ale niestety czasu zabrakło.
Jednak drugi dzień świąt to idealny moment, żeby rozruszać szare komórki i stawy :)
Poza tym po świętach też chcemy zjeść coś pysznego i zdrowego.
Wersja dla mniej wymagających, czyli pierniczki w wersji minimal, bez ozdób, lukrów, cukrów.
Do misy malaksera wsypujemy dwie szklanki mąki razowej orkiszowej, łyżeczkę mielonego imbiru, pół łyżeczki mielonych goździków, podobnie kardamonu i łyżeczkę cynamonu oraz szczyptę soli. Z suchych składników dodajemy jeszcze płaską łyżeczkę sody. Mieszamy wszystko i dodajemy 100 gram miękkiego masła, które należy wmieszać pulsacyjnie. Do grudek mąki z masłem dolewamy pół szklanki dobrego, płynnego miodu i znów mieszamy. Na końcu dodajemy całe jajo. Ciasto jest miękkie i klejące. Przełożyłam je łyżką do miseczki i na chwilę odłożyłam do zamrażalnika. W tym czasie rozgrzewam piekarnik do 180 stopni i wykładam blachę papierem do pieczenia.
Lekko schłodzone ciasto dozuję łyżką robiąc na dłoni kuleczkę, którą rozpłaszczam na papierze. Pamiętam, aby między pierniczkami zrobić przerwy, ponieważ trochę urosną.
Blacha z pierwszą partią trafia do piekarnika. Pierniczki powinny pozostać w piekarniku około 10 do 12 minut. Po tym czasie delikatnie odkładamy je na kratkę do ostygnięcia.
Mimo, że nie są to tradycyjne wycinanki ozdobione lukrem, pachną i smakują wyśmienicie. Jeśli chcecie je koniecznie rozwałkowywać i wycinać, pozostawcie je na pół godziny w lodówce.
Pierniczki, mimo że nie zostały dosłodzone cukrem, są wystarczająco słodkie, mocno daje się w nich wyczuć korzenne przyprawy. Rewelacyjnie smakowałyby oblane gorzką czekoladą. Niestety nie został już ani jeden :)





wtorek, 23 grudnia 2014

Krem chałwowo-orzechowy, z którym łatwiej przetrwać do wiosny :)

Dzisiejszy wpis to przede wszystkim moje życzenia dla Was. Chciałabym życzyć każdemu, kto zajrzał tu dziś łaskawym okiem, żeby nie tylko w Święta Bożego Narodzenia, ale również w całym nadchodzącym roku przeżył wiele spokojnych, cudownych chwil. Chciałabym abyśmy znaleźli czas na przystanięcie w pędzie codzienności i spojrzeli na piękno, które nas otacza każdego dnia.
Piszę te słowa, a za oknem widzę szarość i deszcz mocno dzwoni w parapet. I myślę sobie, że w tym dźwięku jest spokój, melodia senna. Może warto się w nią zasłuchać, ukoić rozbiegane myśli, powspominać miłe chwile, pomarzyć o czymś przyjemnym.
Jeśli znajdziecie taką chwilę rozkoszną, aby zaszyć się gdzieś i oderwać od przygotowań, to miło jest zaopatrzyć się na ten moment w łyżeczkę i słoik łakoci. Polecam coś wyjątkowo dobrego i zdrowego. Do zrobienia kremu potrzebujemy trzech składników w równych proporcjach (lub dowolnie możecie zmieniać proporcje dla smaku): do miseczki odmierzamy łyżkami pastę sezamową tahini, tyle samo łyżeczek miodu i na końcu odpowiednią ilość masła orzechowego. Wszystko dokładnie mieszamy i powstaje pyszny krem chałwowy. Przekładamy krem w małe słoiczki, po które sięgamy, kiedy tylko chcemy sobie posłodzić dzień. Krem jest świetną alternatywą dla sklepowych gotowców, w których pełno jest cukru, dziwnych tłuszczów i chemii. Zarówno masło orzechowe jak i tahini możecie zrobić sami, albo kupić ich ekologiczne wersje. Możecie też zmieniać smaki kremu poprzez zmiany proporcji składników i dodatki. Zamiast masła orzechowego możecie dodać kakao. Możecie też pokruszyć drobno gorzką czekoladę, albo dodać ulubione orzechy. A potem pozostaje już tylko delektować się smakiem i swoimi dobrymi myślami.
Wesołych Świąt!!!
P.S. słoiczki z kremem to również świetny prezent dla najbliższych, zafundujmy innym chwilę szczęścia :)





poniedziałek, 24 listopada 2014

Koktajlove

Roczniki tak jakoś od 80-ego  wzwyż mogą nie pamiętać czasów ery sprzed fastfooda. Ja oczywiście doskonale je pamiętam. Świadczy to zresztą całkiem dobrze o mojej pamięci, gdyż są to czasy dość zamierzchłe. Już wspominałam w poście o sokach (tutaj) jak to próbowała mnie mama poić sokiem z marchwi z pijalni soków, tego zdecydowanie nie lubiłam. Lubiłam za to wyprawy z rodzicami na paszteciki z barszczykiem, wyprawy do barów szybkiej obsługi, ale najbardziej kochałam wyprawy do barów mlecznych. Kochałam wszelkie naleśniki, budynie, jednak to na co czekałam to był koktajl. Do dziś koktajle uwielbiam. Lubię pestki z malin strzelające między zębami, kiedy dochodzi się do dna różowego napoju. Dziś doceniam przede wszystkim ich zdrowotne właściwości. Nie mogą to zatem być koktajle z dżemu (!), ze śmietaną, cukrem. Nic z tych rzeczy. Dziś koktajle robię sobie sama i dzięki temu mogę je traktować nie jak deser, ale jako jeden wartościowy posiłek, do tego słodki i ukochany :)
Dziś zatem polecam Wam koktajl zielony. Zielony za sprawą dojrzałego avocado. Ten tłusty owoc idealnie nadaje się na podstawę koktajlu, nawet jeśli zrobicie go na wodzie, nie poczujecie braku mleka. Ja jednak ostatnio robię koktajle na bazie mleka roślinnego, kokosowego, owsianego, czasem ryżowego. Co zatem oprócz szklanki mleka i avocado dorzucić do zielonego koktajlu? Zależnie od tego jak słodki ma być napój wrzucamy do kielicha blendera jednego lub dwa bardzo dojrzałe banany. Bardzo dojrzałe, tzn takie, których skórka jest już ciemna, jednak po jej otwarciu ukazuje się jasne, mięciutkie wnętrze. Dla smaku dosypujemy pół łyżeczki cynamonu, odrobinę imbiru, smakosze dodają jeszcze kardamon. Aby zwiększyć ilość błonnika, do kielicha trafia również łyżka ziarenek chia. Jeśli macie opory przed piciem zielonych koktajli, możecie dodać łyżkę karobu, dzięki któremu otrzymacie wspaniały napój w barwie mlecznej czekolady.
Teraz tylko znajdźmy wygodne miejsce na kanapie i podelektujmy się smakiem. Komu jeszcze szklaneczkę? :)




środa, 12 listopada 2014

Ziarnko to ziarnka, aż powstanie chleb!

Pamiętam, jakieś dwadzieścia lat temu przyjazdy mojej cioci ze Szwecji. To było wydarzenie, ciocia przyjeżdżała z lepszego świata. Przywoziła czarne rajstopy i sportowe bluzy i parę jeszcze ciuchów, których w Szwecji nikt już nie potrzebował - u nas to było na wagę złota.
Ale jednego w Szwecji nie mieli, w tym raju, w tym kraju dobrobytu. Nie mieli chleba. Polskiego, pysznego, zwykłego białego chleba. Ciocia zawsze za chlebem tęskniła, jedyne co zabierała ze sobą z Polski, to bochenek chleba.
Jak to się stało, że chleb przez te dwadzieścia lat stał się naszym wrogiem? Wciąż wybór jest ogromny. Pieczywo prosto z pieca, chrupiące bagietki. Ale jednak to nie to samo co kiedyś. Ciężko kupić zwykłą, białą kajzerkę, która nie jest napompowaną chemią watą. Świeży chleb zaczyna być określeniem co najmniej wątpliwym, biorąc pod uwagę, że wypiekane w marketach pieczywo, może być z zeszłego roku, po prostu trwa zamrożone i czeka na swoją kolej.
A nawet jeśli kupimy chleb bez tych wszystkich polepszaczy, udziwnień to co dalej? Z kim podzielisz się kanapką? Mamy całe rzesze bezglutenowców, którzy stronią od mąki pszennej.
Ja od mąki pszennej stronię również, bo ta klasyczna, biała, zajmująca najwięcej miejsca na sklepowych półkach, to dla mnie żywność przetworzona. Nie ukrywam jednak, że chleby razowe z piekarni, na których skład ogranicza się do kilku składników, były i są nadal moimi ulubionymi. Lubię chleb, chociaż nie muszę go jeść codziennie. Czasem piekę sama różne rodzaje pieczywa. A to żytni chleb z sodą (przepis tutaj), A to całkowicie nie chlebowe pieczywo z kaszy jaglanej (przepis tutaj).
Dziś kolejny wypiek z serii - nie klasyka. To pieczywo dla mnie i dla wszystkich wiewiórko podobnych, którzy uwielbiają chrupać orzechy i ziarenka.
A więc moje dzielne wiewióry, czas odsypać trochę zapasów. Między innymi pełną szklankę ziaren słonecznika, pół szklanki mieszanki ulubionych orzechów i migdałów, niepełną szklankę złotego lnu, półtora szklanki płatków owsianych, osiem łyżek zmielonego siemienia lnianego i dwie łyżki nasion chia. Wszystkie te pyszności mieszamy razem w dużej misce i zalewamy letnią wodą, której potrzebujemy około półtora szklanki, Odstawiamy mieszankę na co najmniej dwie godziny, aż cała woda zostanie wchłonięta. Kiedy to już nastąpi dolewamy do miski pięć łyżek rozpuszczonego oleju kokosowego, łyżkę syropu klonowego i dosypujemy szczyptę soli. Mieszamy dokładnie i przekładamy całość do keksówki - zdecydowanie polecam silikonową.
Wstawiamy nasz ziarnisty chleb do piekarnika nagrzanego do 185 stopni na około godzinę.
Uwaga przy wyciąganiu, chlebek póki jest ciepły może się rozpadać, a silikonowa forma nie jest sztywna, zatem najlepiej od razu postawić ją na kratce do całkowitego ostygnięcia.
Kroimy bochenek ostrym nożem. Dla mnie to właściwie nie tylko chleb, ale coś pysznego i sytego, czym można się zajadać kompletnie bez dodatków, albo z odrobiną miodu, lub delikatnym twarożkiem. I nie martwcie się, że to tylko jedna niewielka keksówka. Taka ilość orzechów i ziaren gwarantuje sytość, o której przy zwykłym pieczywie można tylko pomarzyć. Dlatego przygotowując kanapki, pamiętajcie o tym, żeby podzielić ilość przynajmniej na pół :)





wtorek, 4 listopada 2014

Ciasteczka owsiane - maleńkie przegryzki na jesienne smuteczki


Przed samym Halloween opanował mnie amok pieczenia. Od kilku miesięcy niespecjalnie ciągnęło mnie w stronę piekarnika i widocznie nagromadziła się energia, którą przy dobrej okazji udało się wykorzystać nad wyraz produktywnie.
Powstało ciasto z mąki kokosowej i baklava z jabłkiem. I właśnie podczas wyciągania różnych ingrediencji z szafeczki przyuważyłam torbę z mąką owsianą. Pomyślałam, że ciasteczka owsiane to dobra przegryzka w razie Psikusa czy Cukierka :)
Mimo, że całkiem spontaniczny, przepis muszę zapisać, bo wyszło coś naprawdę pysznego. Do misy malaksera wsypujemy szklankę mąki owsianej i pół szklanki mąki migdałowej oraz trzy łyżki surowego kakao. Dodajemy dwie lub trzy łyżki syropu daktylowego, pół łyżeczki sody oczyszczonej i zalewamy całość nie pełną filiżanką rozpuszczonego masła lub oleju kokosowego. Mieszamy pulsacyjnie składniki, dodając w trakcie dwie duże łyżki galaretki ze złotego lnu (który wcześniej zalewamy letnią wodą). Len zastąpi w ciastkach jajko.
Wymieszane składniki wykładamy z malaksera do miski i ręcznie ugniatamy w kulę, którą wkładamy na pól godziny do lodówki. W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni i rozkładamy papier do pieczenia na blasze.
Ochłodzone ciasto porcjujemy małą łyżeczką. Każdą porcję w dłoni zmieniamy w kuleczkę, którą rozpłaszczamy delikatnie. Ciasteczka układamy w odstępach. Nie urosną wiele, ale jednak trochę zwiększą swoją objętość.
W piekarniku wystarczy im 15 do 20 minut. Potem czekamy aż całkiem wystygną i możemy chrupać. Oraz bez obaw rozdawać dzieciakom - to naprawdę zdrowe ciasteczka.



czwartek, 16 października 2014

Dietetyczne rewolucje z Oleofarmem - zdrowe tłuszcze

Sobota, 11 października - pogoda zdecydowanie nie rozpieszcza. Deszcz a to siąpi a to leje. Szaro, jesiennie, przygnębiająco.
W samo południe docieram do szczecińskiego Novotelu, wchodzę na salę, gdzie odbywać się będzie spotkanie i mimo kataru, który wyjątkowo mocno mi dokucza, jestem obezwładniona smakowitymi aromatami i kolorami. Jest pięknie, dwa duże stoły pełne produktów spożywczych, wszystko przygotowane do pracy.



Blogerzy i mamy - gromadka zainteresowanych zdrowiem i zdrowym odżywianiem osób. A wszystko to zorganizowała firma Oleofarm, chcąc wypromować nie tylko swoje produkty, ale ich udział w zdrowej diecie.
Rozpoczynamy od bardzo ciekawego wykładu Pani Hanny Głowackiej, jednej z dietetyczek firmy Oleofarm. Czuję się rewelacyjnie słysząc, jak wiele z wykładu pokrywa się z tym, co wiem i myślę o jedzeniu. Po tym wstępie nie trzeba nikogo przekonywać do degustacji. Prawdziwy raj - soki owocowe bez dodatku cukru. Oczywiście chcę spróbować każdego, później jednak mam swoich zdecydowanych faworytów. I tak sok z aronii to mój nowy faworyt, a żurawina utrzymała się na pozycji. Sok z noni raczej nigdy nie będzie nawet wśród pierwszej piątki, chociaż znając właściwości prozdrowotne owocu, myślę, że w myśl zasady, gorzkie lekarstwo lepiej leczy, mogłabym go jeszcze kiedyś spróbować :)
Oprócz soków możemy raczyć się wodą brzozową w najróżniejszych wersjach. Pyszna i zdrowa alternatywa dla wody mineralnej. Co ciekawe, nikt nie szuka kawy :) Całkiem o niej zapomnieliśmy.



W dalszej części spotkania czeka nas chwila z Szefem Kuchni Hotelu Novotel Piotrem Sierocińskim i zadania kulinarne. Mamy stworzyć sałatkę lub pastę kanapkową, używając jednego z licznych olejów. To było moje kolejne zaskoczenie tego dnia, znam oleje Oleofarmu, ale nie spodziewałam się, że jest ich aż tyle. Każdy kto wie jakie bogactwo kryją w sobie nierafinowane oleje tłoczone na zimno, po prostu byłby zachwycony.
W ofercie znajdziemy oprócz tych najczęściej używanych produktów, jak olej lniany, słonecznikowy, czy oliwa z oliwek, również takie perełki jak chociażby olej krokoszowy, konopny, czy z orzechów włoskich. Każdy ma specyficzny smak i aromat i przepiękne barwy.



Trudno mi było zapanować nad chęcią spróbowania wszystkiego. Jako wielki łasuch nie mogłam się zdyscyplinować do pracy nad sałatką, ponieważ jedyne o czym myślałam, to żeby zjeść coś pysznego. Dlatego oprócz sałatki dla potrzeb zadania, szybko porwałam drugi półmisek i wymieszałam ulubione produkty. Obie sałatki bazowały na sałacie rzymskiej, wędzonym na zimno łososiu, roladzie z serka koziego, oliwkach, kiełkach i oczywiście olejach. Odkryłam, że olej konopny ma przepiękną szmaragdową barwę, a olej z orzecha włoskiego, bardzo silny smak.



Bardzo cieszę się, że mogłam wziąć udział w tym wydarzeniu, ponieważ moje zaufanie do produktów Oleofarmu mocno się ugruntowało. Widząc jaka pasja towarzyszy produkcji tych wspaniałych olejów i soków, bez wahania wybiorę właśnie je na następnych zakupach.











środa, 1 października 2014

Pasztecik, krakersik - kasza jaglana w ataku :)


Ciekawe, jak idzie Wam rzucanie cukru? Wiem, że niełatwe postawiłam przed Wami zadanie, jeśli jednak walczycie o wygraną, dajcie mi znać w komentarzach. Chciałabym wiedzieć jak sobie radzicie, czego najtrudniej jest unikać, a czym zastępujecie białego zabójcę :)
Gdybyście nie mieli co zrobić z rękami wchodząc do kuchni i starając się nie sięgać do szuflady po czekoladę (lepiej pozbyć się pokus wcześniej), zajmijcie się czymś pożytecznym, co potem będziecie jeszcze mogli schrupać z zadowoleniem.
Proponuję Wam upieczenie krakersików z kaszy jaglanej. Dziś wersja słona, którą możecie używać jako przegryzki, pieczywa lub, przy mniejszym stopniu wypieczenia - jak pasztetu.
Gotujemy kaszę jaglaną, dobrze ją najpierw płucząc wodą, aż przestanie się pienić (nie chcemy gorzkiego smaku), potem kaszę studzimy i odmierzamy dwie filiżanki do miski. Do kaszy dodajemy na początek około 10 łyżek mąki gryczanej lub kukurydzianej (ja użyłam polenty). Potrzebne będą 4 łyżki skrobi, u mnie klasycznie z tapioki. Żeby ciasto nie było zbyt suche dodajemy filiżankę świeżo wyciśniętego soku, np z jabłek lub mieszanego z marchwią. U mnie był sam jabłkowy. Żeby nie powstał twardy placek dodajemy dwie łyżki oliwy z oliwek, A dla wspaniałego smaku i aromatu - przyprawy. I teraz zależnie od naszych preferencji przyprawiamy, czym lubimy najbardziej. Ja dodałam dwie łyżeczki różowej soli himalajskiej, płaską łyżkę kurkumy, słodkiej papryki i pół łyżeczki pieprzu kajeńskiego. Tak przygotowane składniki blendowałam, aż powstała śliczna, żółta, gładka masa, która dała się ulepić dłońmi w kulę. Gdyby wyszło coś zbyt kleistego, możecie dosypać jeszcze łyżkę mąki której użyliście wcześniej.
Rozgrzewamy piekarnik do 185 stopni. Przygotowujemy blachę rozkładając na niej papier do pieczenia. Rozpłaszczamy kulę dłońmi i rozkładamy na płaski placek. Posypujemy czarnuszką i wkładamy do piekarnika. Po około 25 minutach możecie wyjąć żółty, nakrapiany placek. Pyszny jest na ciepło, ale również na drugi dzień, spełnia rewelacyjnie rolę chleba.
I jak? Już pewnie odechciało Wam się słodyczy, teraz ślinka cieknie na myśl o jaglanym chlebku.



środa, 24 września 2014

O zdrowym odżywianiu słów kilka :)

Dostęp do informacji, internet, globalizacja - a w tym wszystkim człowiek, który nie jest naukowcem, z chemii pamięta już tylko wagary - chciałby wiedzieć, co jest dla niego dobre.
Im bardziej jesteśmy wnikliwi, tym większy napotkamy chaos. Dziś nie ma jednej definicji zdrowego odżywiania. A skoro tak, ustalmy jedno - każdy musi skroić sobie tę definicję na własną miarę.
Jak się za to zabrać? Cóż, nie będzie łatwo. Opiszę Wam swoją walkę o wiedzę i założenia, które obecnie stanowią podstawę mojej diety.
Najprościej byłoby rzec - słuchajcie swojego organizmu. Nic bardziej mylnego. Jeśli przez ostatnie kilkanaście lub kilkadziesiąt lat karmiliście swoje ciało uzależniającym jedzeniem, to ono Wam prawdy nie powie.
Można zacząć od oczyszczania, głodówek, drastycznych zmian. Nie każdy jest na to gotów. Ja zaczęłam od ustalenia co może być najbardziej szkodliwe i od odrzucenia z diety pewnych elementów. Pewnie nie odkryję nic nowego jeśli napiszę, że na pierwszy ogień poszedł biały cukier i biała mąka. Cukier uzależnia jak narkotyk. Przekonałam się o tym, kiedy pierwszy raz postanowiłam skończyć z batonikami, czekoladą i lodami. Kiedy odrzuciłam je z dnia na dzień, po dwóch tygodniach miałam autentyczne objawy odstawienia. Drżenie, trzęsiawki i zimne poty. Przetrwałam, a waga leciała w dół jak szalona. Po kilku latach wróciłam do tych słodkich pokus, ale od kilku miesięcy po raz kolejny odrzucam cukier, również brązowy, trzcinowy,nierafinowany. Tym razem mądrzejsza w doświadczenia nie przeżyłam takiego wstrząsu. Może również dlatego, że kupne słodycze nie gościły zbyt często w mojej diecie. Odnalazłam też wspaniałe odpowiedniki w pełni zaspokajające zapotrzebowanie na słodki smak.
Polecam Wam przeróżne słodzidła, niektóre łatwo dostępne nawet w zwykłym sklepie - ksylitol, erytrytol, stewia, miód, syrop daktylowy, syrop klonowy. Można słodzić zdrowo i nie hodować cukrzycy :)
O kolejnych krokach w diecie napiszę Wam w kolejnych postach, bo przed Wami największe wyzwanie - bye bye sugar :)


poniedziałek, 1 września 2014

Słodycze bez cukru na zakończenie wakacji

Długa przerwa na blogu zawsze musi coś oznaczać :) Tym razem przyczyn ciszy było kilka. Najważniejszy był urlop z dala od komputera, a nawet z dala od kuchni. Całkowicie zafascynowały mnie dwa kółka i to na rowerze spędzałam większość wolnego czasu.
W kuchni również nastąpiła zmiana. Tak musiało być. Po roku pilnego studiowania tajników wypieków, choćby nie wiem jak oszczędnie stosować cukier i inne słodzidła, nastąpił wzrost masy mojego ciała do poziomu, który zaczął mi przeszkadzać.
Dlatego od dziś na  blogu znajdziecie trochę inne przepisy.
Ale na początek, w ten trudny dzień końca wakacji wypiek :) I wcale nie jest to wypiek, który przeczy zasadzie ograniczania słodyczy. Ten wypiek możecie zjeść bez wyrzutów.
Będzie to ciasto bez mąki, bez jajek i bez cukru, a mimo to każdy kto go spróbował, zajadał się nim, nie wierząc, że to nie jest zwykłe ciasto.
Składniki są następujące: 3/4 szklanki mąki kokosowej i 1/4 szklanki mąki kukurydzianej, jedna łyżka złotego lnu, pół szklanki oleju kokosowego, rozpuszczonego, dwie łyżki ksylitolu, kilka brzoskwiń, śliwek lub innych owoców, na które macie ochotę.
Len należy zalać letnią wodą i odstawić na chwilę pod przykryciem, aby zamienił się w substytut jajka :)
Mąki z ksylitolem mieszamy w malakserze, dodajemy szczyptę soli i wlewamy olej kokosowy, a na końcu dodajemy len.
W misie powstanie coś co przypomina kruszonkę. Nie ulepicie z niej gładkiej kuli kruchego ciasta. Ale na pewno uda się wyłożyć dno formy do tarty lub kilka małych foremek ciastem i dobrze ubić je dłonią. Na ciasto wykładamy owoce i zapiekamy 25 minut w temperaturze 185 stopni.
Gotowe ciasto będzie przypominało biszkopt, tylko bardzo kruchy, dlatego uważajcie przy krojeniu i wyciąganiu z foremek.
Jest to jednak do zrobienia :)
Smacznego - to ostatni na najbliższe tygodnie wypiek.
Słodkiego końca wakacji...


niedziela, 3 sierpnia 2014

Malinowo-jagodowe lody bez mieszania, bez maszynki i bez cukru :) A pyszne!

Lato skutecznie odciągnęło mnie nie tylko od komputera, ale również od garnków. Gotowanie pozostawiam na długie jesienne wieczory. Teraz delektuję się surowizną. Dużo warzyw i owoców całkowicie wystarcza za wszystkie posiłki. Organizm wręcz jest wdzięczny, że może tak jak ja, korzystać z letniego odpoczynku.
Jest jednak coś, co chcę Wam zaproponować na te upały. Lody!
Bardzo łatwe w wykonaniu i nie potrzebna jest nam ani maszyna, ani nawet wyciąganie z zamrażarki i miksowanie. Wystarczy dobrze ubić składniki, aby od razu zamieniły się w cudownej konsystencji masę.
Potrzebujemy jedno duże opakowanie śmietany kremówki, dwa jajka sparzone wrzątkiem, świeżo przesmażone ulubione owoce, np. tak jak u mnie jagody plus świeże maliny. Zamiast cukru nie całe pół szklanki ksylitolu i dobry mikser :)
Jajka musimy dobrze wyparzyć, a następnie rozdzielić żółtka od białek. Żółtka ubijamy na kogel-mogel z ksylitolem. Białka ubijamy na sztywną pianę. Tak samo postępujemy ze śmietaną. Wszystkie trzy ubite piany mieszamy delikatnie i dodajemy do nich małymi porcjami owoce. Kiedy już wymieszamy wszystkie składniki, przekładamy do pojemnika i zamrażamy.
Po kilku godzinach mamy doskonałe lody. Myślę, że zjedzenie ich w ciągu trzech dnie nie będzie dla Was żadnym problemem. A trzeba to zrobić w związku z surowymi jajkami, których użyliśmy jako składnika.
Może nie jest to najmniej kaloryczne danie, ale lato bez lodów? To przecież niemożliwe...

środa, 9 lipca 2014

Garnek warzywny na upały

Kiedy w domu jest ciepło jak w piekarniku, warto przemyśleć, co zrobimy na obiad. Oszczędźmy sobie długiego przebywania przy dodatkowym źródle ciepła jakim jest kuchenka :)
Dobrym rozwiązaniem jest danie jednogarnkowe, które gotuje się samo bez konieczności naszego stałego nadzoru. Takim daniem może być leczo. Na bazie białej papryki, możemy wyczarować różne aromatyczne pyszności.
Szykujemy duży rondel, łyżkę oleju kokosowego i parę bardzo cienkich i drobno pokrojonych plasterków chorizo (możemy zrobić to danie kompletnie pomijając chorizo). Na ciepły olej wrzucamy grubo pokrojone pieczarki i dusimy. W tym czasie kroimy drobno jedną papryczkę chili (jeśli chcecie ostrzejsze danie, skrójcie ją z pestkami). Białe papryki kroimy w grubą kostkę. Cukinie obieramy, kroimy wzdłuż na ćwiartki i kroimy w kostkę podobnej wielkości jak papryka. Obieramy ze skóry dojrzałe malinówki i również kroimy. Wszystkie warzywa wrzucamy do garnka i przyprawiamy. Dodałam świeże listki oregano, sól i pieprz, odrobinę kurkumy, zieloną czubricę, czosnek i kilka drobno pokrojonych suszonych pomidorów.
Mieszamy zawartość garnka i dusimy pod przykryciem na bardzo maleńkim ogniu.
Kiedy warzywa zmiękną, ale papryka pozostanie jeszcze lekko chrupka wyłączamy gaz. Kiedy leczo ostygnie, będzie lepiej smakowało, a przy tej pogodzie, będzie się łatwiej jadło coś, co nie paruje nam pod nosem :)
Do leczo wykorzystałam czerstwy chleb, który podpieczony na grillu świetnie pasował.
W taki upał idealnie z lekkim obiadem komponuje się bardzo zimne piwo :)


wtorek, 1 lipca 2014

Tarta z innej mąki i botwinka :)

Kolejny eksperyment kuchenny dotyczy mąki z konopi. Wypróbowałam już mąkę migdałową i mąkę kokosową, jako podstawę wypieków wszelakich używam mąki orkiszowej. Tym razem padło na konopie. Przede wszystkim zmielone ziarna konopi nie mają właściwości klasycznej mąki, więc aby coś z nich upiec, należy użyć mieszanki z inną mąką. Do tarty użyłam więc jednej szklanki razowej mąki orkiszowej wymieszanej z połową szklanki mąki "konopnej". Kolor ciasta jest zaskakujący, kiedy je wyrabiamy nagle okazuje się, że trzymamy w dłoniach kulę błota :) To chyba najlepsze porównanie dla ciemnozielonego ciasta. Jest ono jednak wyjątkowo miękkiej konsystencji i po upieczeniu wyróżnia je nadzwyczajna kruchość, czyli jeśli chodzi o tartę - mąka "konopna" zdaje egzamin wyśmienicie. Aby ciasto było jeszcze bardziej aromatyczne, wmieszałam w nie łyżeczkę czarnuszki.
Niewątpliwie jednak bardziej pasują tutaj wytrawne dodatki. Dlatego ten przepis to pomysł na obiad.
Jako wypełnienie posłużyła botwina, młodziutka cebulka, czarne oliwki i mozzarella zalane jogurtem naturalnym zmiksowanym z jajem, serem feta i przyprawami.
Jest to bardzo oryginalny w smaku obiad i nie będzie smakował każdemu. Dla tych, którzy nie lubią odchodzić za daleko od klasycznych smaków może być trudno przełamać się do tego dania. Dla mnie eksperyment ten był wyjątkowo udany. Aromat i kruchość ciasta zaskoczyły mnie mile, nie wspominając już o botwince, na którą jest taki krótki sezon  :)




sobota, 28 czerwca 2014

Kalarepna zapiekanka :)

Lekko i przyjemnie czuję się po obiedzie pełnym warzyw. Przyjemnie jest też przygotowywać zapiekankę, ponieważ nie wymaga wiele uwagi. Zaczynamy od wymycia i obrania warzyw - składniki tej pychotki to właśnie kalarepa, która jest teraz słodka i soczysta niczym owoc, młode ziemniaczki i cukinia. Wszystkie warzywa kroimy mniej więcej na równe plastry i gotujemy na parze aż lekko zmiękną. Ziemniaki możecie ułożyć na samym dnie parowaru, bo one najpóźniej zrobią się miękkie.
Przygotowujemy formy smarując je lekko oliwą z oliwek, układamy warstwy i każdą z nich przyprawiamy. Dzięki firmie Magros smaku nadała czubrica zielona, a ostrości pieprz cayenne. Dodatkowo użyłam świeżych listków tymianku, drobno pokrojonego szczypiorku i mozzarelli. Jeśli macie ochotę na wegetariański obiad, warzywa przykrywacie pokrojoną mozzarellą i zapiekacie. Dla tych, którzy chcą urozmaicić smak i poczuć w nim odrobinę mięsa polecam przed mozzarellą przykryć warzywa przygotowanymi wcześniej na patelni czipsami z boczku. Każdą opcję zapiekamy w 180 stopniach przez około 30 minut. Dla kontrastu kolorystycznego ozdabiamy zapiekankę pokrojonymi pomidorkami. Całość świetnie smakuje z surówką z kiszonej kapusty. Kalarepa nadaje całemu daniu lekkości i słodyczy, która świetnie uzupełnia ostrość przypraw. Aby w pełni cieszyć się smakiem lepiej podawać zapiekankę kiedy lekko ostygnie, poczujecie wtedy wszystkie delikatne i ostrzejsze nuty :)

























środa, 25 czerwca 2014

Piňa colada cake z serduszkiem

Zapraszam Was na tort. I tym razem jest to zaproszenie jak najbardziej realne, przynajmniej dla tych, którzy mieszkają w Szczecinie lub okolicy :) Zapraszam Was do zamówień. Każdy kto, podobnie jak ja, nie lubi sztucznych barwników, grubych pokładów lukru i całej tej nieznanej i niepotrzebnej chemii może zamówić tort, który ja dla niego upiekę :)
Kwintesencją smaku i zabawy nie będzie obrazek z lukru, ale ukryte w środku kształty i naturalne smaki.
Poniżej mój ostatni wypiek, wyjątkowy i dla wyjątkowej Jubilatki.
Biszkopty pieczemy dwa, czekoladowy i kokosowy. Z czekoladowego ciasta odlewamy część do silikonowych foremek ( u mnie serduszka) i również wypiekamy.
Takie serduszka zanurzamy później w białej masie przed pieczeniem i dzięki temu każdy z świętujących otrzyma nie tylko słodycz ale również serce zatopione w biszkopcie :)




























Biszkopty nasączamy obficie pina coladą :) Krem z masy kajmakowej i mascarpone zawsze się udaje i pysznie smakuje. Na wierzchnią warstwę kremu wylewamy rozpuszczoną białą czekoladę i zatapiamy w niej czereśnie. Jeśli ktoś jest na diecie, to lepiej niech wyjdzie na chwilę się przewietrzyć, nie będzie musiał długo czekać, bo tort znika bardzo szybko :)


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Parowane mini serniczki truskawkowe :)

Truskawkowe szaleństwo to ten okres w roku, na który czekam zawsze z utęsknieniem. Bo truskawki nie mają sobie równych. Do czegokolwiek się je doda, jakkolwiek się je przyrządzi, są pyszne i wspaniale się komponują w różnorodnych zestawieniach. Te owoce są po prostu urocze. A do tego dostępne w sezonie w takich ilościach, na jaką tylko jesteście w stanie się odważyć :)
Piąta Pora Roku Truskawkowa zabiera Was do krainy szybkich, zdrowych i pysznych deserów - uroczych serniczków truskawkowych, gotowanych na parze.
Pół kilograma truskawek oczyszczamy i miksujemy w blenderze na mus. Kilogram sera na serniki miksujemy z niewielką ilością syropu daktylowego i czterema jajkami. Dodajemy mus truskawkowy i również dobrze mieszamy. Na końcu dodajemy łyżkę mąki z tapioki i dobrze łączymy z masą. Parowar powinien już być gorący. Do kokilek i/lub słoiczków wlewamy masę serową, pozostawiając około centymetr do górnego rantu. Do mocno nagrzanego parowaru wstawiamy na dziesięć minut pojemniki z masą serową. Uważajcie przy wyciąganiu, bo serniczki mocno wyrastają. Trzeba dobrze złapać kokilkę, żeby się nie poparzyć. Odstawiamy każdy serniczek do ostygnięcia. W trakcie odpoczynku serniczki sobie oklapną, więc nawet te, które parowaliście w słoiczkach, będzie można zamknąć i zabrać np. do pracy. Kiedy dobrze wystygną wstawiamy wszystkie do lodówki. Najlepsze są po paru godzinach, dobrze schłodzone. Możecie ustroić je dodatkowym świeżym owocem, lub polać rozpuszczoną czekoladą. Smakuję wyśmienicie a są przy tym leciutkie jak ptasie mleczko :) Truskawkowa poro nie odchodź za szybko...


środa, 4 czerwca 2014

Szybka pychotka - kiwi avocado karob :)

Dziś pomysł na szybki, ale bardzo efektowny deser, który nie wymaga od nas ani pieczenia, ani gotowania, tylko zmiksowania niewielu składników. Dwa dojrzałe avocado mieszamy blenderem z dużą łyżką karobu i łyżką syropu daktylowego. Tak przygotowany mus wykładamy do miseczek i przystrajamy bardzo dojrzałym owocem kiwi. Przed podaniem możecie deser schłodzić chwilę w lodówce, albo zjeść zaraz po przygotowaniu. Gdyby porcje okazały się za małe, możecie do avocado dodać serek mascarpone :)
Karob możecie zastąpić kakao, syrop daktylowy syropem klonowym, przybraniem musu mogą być inne owoce. Uniwersalny przepis, przydaje się w przypadku niespodziewanych gości :)


piątek, 16 maja 2014

Tortowa gra w dwa kolory

Niektórzy to mają szczęście, np Głodomorek. Urodził się drugiego maja, czyli ja, mając wolny dzień 1 maja, co roku mogę poeksperymentować z jakimś specjalnym urodzinowym wypiekiem.
W zeszłym roku urodziny Głodomorka świętowaliśmy premierową tartą kajmakową, na którą przepis znajdziecie tutaj. W tym roku postanowiłam rozwijać swoje umiejętności w dziedzinie tortów i wykonać pierwszy wypiek z niespodzianką w środku :)
Dzień wolny bardzo się do takiego przedsięwzięcia przydaje, bo chociaż temat nie jest jakoś szczególnie skomplikowany, to jednak czasochłonny.
Niespodzianką w moim torcie były odwrócone kolory, tzn w białym biszkopcie, środek był kakaowy.
Przepis na biszkopt znajdziecie na blogu np. tutaj. Do wykonania dwukolorowego tortu potrzebujemy tortownicę o średnicy dwudziestu dwóch centymetrów, oraz jej wersję mini o średnicy jedenastu centymetrów. Ilość ciasta to trzy części białego do jednej części ciemnego.
Przy wypełnianiu tortownic ciastem warto zwrócić uwagę na ich wysokość. Oba biszkopty powinny być tej samej wysokości, a mniejsza tortownica może mieć niższy rant. Postarajcie się, aby poziom ciasta był jednakowy, chociaż ciasto z dodatkiem kakao odrobinę bardziej wyrośnie. Lepiej jednak aby były je jak obniżyć, niż gdyby było niższe od jasnego biszkopta :)
Do piekarnika najlepiej wstawić głębiej dużą tortownicę, a tuż przy drzwiczkach mniejszą, ponieważ ciemny biszkopt trzeba wyjąć jakieś dziesięć minut wcześniej.
Kiedy biszkopty się upieką i ostygną, najlepiej włożyć je na godzinę do lodówki. Łatwiej wycinać w zimnym cieście. A w dużym biszkopcie, posługując się małą tortownicą jako szablonem musimy wyciąć środek :)
Z takiego jasnego środka też możecie zrobić mały torcik. Np. przeciąć na dwa blaty i wysmarować masłem orzechowym i powidłami śliwkowymi, pycha :)
Co do samego tortu, również jasną obręcz i ciemny środek przekrawamy równo na dwa blaty, uzupełniając wcześniej środek obręczy ciemnym biszkoptem.
Biszkopt jednak staje się tortem dopiero kiedy dodamy do niego smarowidło, czyli jakiś pyszny krem. Skoro biszkopty są w dwóch kolorach, również kremy są dwa. Podstawą jest oczywiście biały krem. Potrzebujemy 200 gram dobrego masła, jedno małe opakowanie serka mascarpone, cukier puder w ilości jednej szklanki, ekstrakt migdałowy. Wszystko miksujemy aż składniki ładnie się połączą. Rozdzielamy masę mniej więcej na połowę i do jednej z części dodajemy rozpuszczoną, mleczną czekoladę. Również miksujemy do dobrego połączenia kremu z czekoladą. Obie masy chłodzimy w lodówce.
Na dolną część brązowego biszkopta nakładamy jasny krem, okalając go potem dookoła na obręczy jasnego biszkopta kremem czekoladowym do tej samej wysokości.
Układamy delikatnie górny dwukolorowy blat i smarujemy całość jasnym kremem.
Jak ozdobicie tort - pozostawiam Waszej inwencji. Zależnie od tego ile kremu pozostanie, możecie zrobić różne wzory. Tort musi jeszcze postać najlepiej przez noc w lodówce. A na drugi dzień kroimy i zaskakujemy gości dwukolorowym wnętrzem :)




środa, 14 maja 2014

Majowe grillowanie - bakłażan i kurczak z pesto


Mimo, że bohaterem posta miało być grillowanie, pesto skradło całkowicie uwagę. Dzieje się tak, gdy spróbuję czegoś co okazuje się niewiarygodnie wprost pyszne. Dotąd kupowałam pesto i to okazjonalnie, najczęściej czerwone, ponieważ zielona papka ze słoiczka nigdy nie zachwyciła moich kubków smakowych. Dopiero próba zrobienia własnego pesto pokazała z jak doskonałym dodatkiem mam do czynienia :)
Zarówno jako jedyny dodatek do makaronu jak i dip do innego dania, pesto warte jest uwagi. Przy okazji robimy je szybko i łatwo. Można je robić w moździerzu, jednak w ramach oszczędności czasu polecam Wam malakser. Do misy wrzucamy dużą garść świeżo zerwanych liści bazylii, dodajemy dwa ząbki czosnku, łyżkę orzeszków pinii oraz dwie łyżki dobrej oliwy z oliwek i łyżkę tartego parmezanu. Miksujemy całość aż powstanie zielona papka, konsystencje możecie wybrać zgodnie z Waszymi upodobaniami. Dodajemy odrobinę soli i świeżo zmielonego czarnego pieprzu. Pamiętajcie, że jeśli odstawiacie pesto musicie pokryć je dobrze w pojemniczku warstwą oliwy, aby składniki się nie utleniały. Można też zrobić pesto tuż przed podaniem, jeśli np. dodajemy je do makaronu.
W przypadku grillowania pesto zrobiłam wcześniej, aby później móc zjeść je z ciepłym kurczakiem.
Po pierwsze jednak bakłażan. Kroimy go wzdłuż na około półcentymetrowe plastry, solimy i odstawiamy. W tym czasie pierś z kurczaka również kroimy wzdłuż na paseczki, marynujemy w ulubionych przyprawach i odstawiamy do lodówki.
Płuczemy bakłażana, osuszamy ręcznikiem papierowym i grillujemy z obu stron aż zmięknie. Układamy plastry jeden na drugim na talerzu, skrapiając każdą warstwę oliwą, np. czosnkową.
Po bakłażanie przyszedł moment na szybkie grillowanie paseczków kurczaka. Kiedy są już gotowe, na talerzach układamy plastry bakłażana, na niego po kawałku kurczaka i ozdabiamy pesto. Dopełnieniem dania może być ryż. Wspaniały wiosenny obiad :)







sobota, 3 maja 2014

Śledzik z cynamonem i żurawiną


Moje uwielbienie śledzi nigdy się nie skończy. Możliwości jakie daje ta niepozorna rybka w różnych połączeniach ciągle wymagają jeszcze eksploracji. Dziś zupełnie nietypowy śledzik, bowiem słony matjas przełamany został słodkimi dodatkami, a mimo to pozostał charakterny i wyrazisty.
Podstawą jest w tym przypadku świeżość i jakoś płatów śledzia. Potrzebujecie cztery piękne białe matjasy. Kroimy je w wąskie paseczki. Do miseczki ze śledziem dorzucamy drobno pokrojoną średnią cebulę, połowę startego na średnich oczkach tarki jabłka, czubatą łyżeczkę żurawiny z jabłkiem oraz pół łyżeczki zmielonego cynamonu. Mieszamy składniki z jogurtem greckim i odstawiamy na kilka godzin do lodówki.
Dodatek cynamonu podkręca smak jabłka i cebuli, jednocześnie nie przeszkadza rybie pozostać królową sałatki.
A jak wszystkie składniki pięknie się "przegryzą" możemy zagotować ziemniaki i podać na nich sałatkę śledziową. Kto lubi klasyczne śledzie w śmietanie na pewno nie będzie zawiedziony tak urozmaiconym smakiem :)



wtorek, 29 kwietnia 2014

Cynamon rodzinny - czekoladowa baklava


Dziś post nie tylko o jedzeniu, chociaż nie oddalamy się zbytnio od leitmotivu bloga.Dziś o firmach rodzinnych. Jedna z nich, szczecińska firma Magros zaproponowała mi sprawdzenie swoich produktów i dzięki tej ofercie trafiłam do świata przypraw :)
Firma rodzinna to tradycja, to przekazywanie dziedzictwa, które często oddala rodzica od dziecka, aby później nadrobić stracony czas znów ich do siebie zbliżając. Tak jak wszystko ma swoje plusy i minusy. Często problemy niezałatwione na gruncie rodzinnym odbijają się na całej strukturze firmowej, odzierając ją z profesjonalnej otoczki. Czasem to problemy firmowe wdzierają się klinem w życie domu, nie dając chwili wytchnienia. Jaką jednak radością może być dzielenie swojej pasji i sukcesów z najbliższymi osobami, które przepełnione wizją rodzica w pełni oddają się podtrzymywaniu świetności interesu.
Magros przekazany z ojca na syna utrzymał swoją wypracowaną pozycję, a dodatkowo zyskał spojrzenie młodszego pokolenia, które widzi nowe obszary dla rozwinięcia biznesu.
Jeśli kochacie przyprawy zapraszam Was do odwiedzenia strony tutaj.
A ja zapraszam Was na ciasto z udziałem jednej z najbardziej aromatycznych przypraw - cynamonu. Dzięki tym brązowym laskom baklava, którą upiekłam jest bliższa oryginałowi od poprzedniej, na którą przepis znajdziecie tutaj. A mimo to, po raz kolejny nie przełamałam mojej niechęci do syropu cukrowego i zastosowałam inne słodzidła, ale po kolei.
Aby powstała pyszna, chrupiąca baklava potrzebujemy jej podstawy, czyli ciasta filo oraz odpowiedniej formy, w której zapieczemy je z dodatkami. Ciasto nabiera chrupkości dzięki smarowaniu każdego pojedynczego arkusza rozpuszczonym klarowanym masłem. Pędzelek silikonowy świetnie się sprawdza przy tej czynności. Po ułożeniu czterech arkuszy wysypujemy na nie mieszankę orzechów. Ja zmieliłam najróżniejsze orzechy, między innymi brazylijskie, włoskie i migdały, które wymieszałam w miseczce z łyżką cynamonu. Połową tej aromatycznej mieszanki posypałam arkusz, przykryłam kolejnymi dwoma, z których każdy został wysmarowany masłem. I na nie wyłożyłam resztę orzechów, które przykryłam kolejnymi dwoma arkuszami, na które wysypałam drobno pokruszoną gorzką czekoladę. Pozostawcie kilka drobnych cząstek czekolady, aby ozdobić nimi wierzch baklavy. W tym miejscu powiem Wam, że zamiast pokruszonej czekolady, możecie użyć czekolady rozpuszczonej, którą polejcie warstwę ciasta.
Na warstwę pokruszonej czekolady nakładamy kolejne warstwy ciasta filo, smarując każdą masłem, aż do ostatniego arkusza. Ten również smarujemy masłem, a następnie nożem z ząbkami kroimy całość na takie kawałki, jakie chcemy mieć pojedyncze porcje. Na każdej porcji układamy kawałeczek gorzkiej czekolady. Tak przygotowaną baklavę wkładamy do rozgrzanego do 160 stopni piekarnika na około 40 minut.
Kiedy się ładnie zarumieni wyciągamy ją z piekarnika i nie czekając aż ostygnie polewamy delikatnie syropem klonowym. Musi przesiąknąć przez wszystkie warstwy aż do dna. Dla ładniejszego efektu wizualnego ostatnim sztychem będzie delikatne przyozdobienie całości syropem daktylowym. Wszystkie smaki mieszają się w idealną całość. Gorzka czekolada, słodkie syropy i orzechy w cynamonie - a to wszystko w chrupiącym cieście - czego chcieć więcej :)



sobota, 12 kwietnia 2014

A kiedy soda uderzy do... chleba :)

Dziś propozycja dla wszystkich, którzy podobnie do mnie, nie są jeszcze gotowi stawić czoła tak poważnym wypiekom jak chleb na zakwasie :)
Zbieram się do tematu od jakiegoś czasu i ciągle czuję, że to jeszcze nie ten moment.
Ale dobre pieczywo jest ważne, a kupić je wcale dziś nie jest łatwo. Fakt, coraz więcej osób stroni od pieczywa, jednak w naszym domu to raczej nie nastąpi. Nawet nasza psina uwielbia świeże bułki i bardzo jest obrażona, jeśli nie chcemy się z nią pieczywem podzielić :)
Wprawka chlebowa to ciemny chleb pełnoziarnisty z sodą i maślanką. Potrzebujecie pół kilograma pełnoziarnistej mąki, np żytniej, półtora łyżeczki sody oczyszczonej i taką samą ilość soli. Składniki suche mieszamy, robimy dziurę w środku. Do dziury wlewamy małymi porcjami pół litra maślanki. Wyrabiamy kleiste ciasto, tylko do połączenia składników. Podsypujemy mąką jeśli zbyt się klei. Powinniśmy otrzymać gładkie ciasto, które da się uformować w mały, okrągły bochenek. Układamy bochenek na natłuszczonym papierze do pieczenia i ostrym nożem lub skalpelem nacinamy na chlebie krzyżyk. Wkładamy chleb do mocno rozgrzanego piekarnika (200 stopni), a po 10 minutach zmniejszamy temperaturę do 185 stopni.
Chlebek rośnie, pęka i brązowieje. W piekarniku powinien pozostać około 45 minut. Po tym czasie możecie go wyjąć, obrócić (uwaga - bardzo gorące wypieki) i zapukać w skórkę. Dobrze upieczony powinien dawać głuchy odgłos :)
Takie pieczywo najlepiej chrupie się jeszcze ciepłe, ale na drugi dzień nadal jest smaczne i ładnie pachnie. Nie jest to prawdziwy chleb na zakwasie, mimo wszystko lepszy od dostępnego w każdej piekarni pieczywa pełnego polepszaczy, czy może "pogarszaczy"
Spróbujcie. Małymi krokami zbliżamy się do bardziej ambitnych wypieków :).
A teraz masełko, pomidor i szczypior i można zaczynać śniadanie.




niedziela, 6 kwietnia 2014

Zdrowe kokosowe słodyczki weekendowe :)

Moja kuchnia mogłaby się nazywać kuchnią w kokosach, bo przyznam szczerze, ilość produktów kokosowych przewyższa chyba każdy inny rodzaj. W związku z tym od jakiegoś czasu obmyślam i planuję kolejne zastosowania kokosowego smaku. Dziś chcę zaprosić Was na dość wyjątkowe słodycze - gdyby zamiast kokosa użyć w nich migdały mielibyśmy marcepan. A tak mamy pastę kokosową. Kto robił domowy marcepan tego pewnie nie zaskoczy przepis. Ponieważ nie byłam pewna efektu, pierwszą próbę przeprowadziłam na niewielkich ilościach produktów.
Zabieramy się do roboty, która jest ręczno-manufakturowa :) Do miseczki wsypujemy cztery łyżki mąki kokosowej, trzy łyżki ksylitolu zmielonego w młynku do kawy na puder i mieszamy. Dodajemy dwadzieścia mililitrów wody różanej, bierzemy tłuczek moździerza i rozcieramy zawartość miski. Gdyby masa, która powstanie była zbyt sucha możecie dodać jeszcze odrobinę wody, ja dodałam zwykłej przegotowanej i łyżeczkę oleju kokosowego. To wszystko łączymy za pomocą tłuczka, wykładamy na blat, i dłońmi modelujemy zwartą kulę. Z masy możemy wymodelować różne kształty, najprościej wałek, który kroimy w plasterki. Ułożone obok siebie na talerzyku na chwilę wkładamy do zamrażarki, aby stężały. Ja wykorzystałam jeszcze silikonowe foremki na czekoladki, do których powciskałam dokładnie masę i również wstawiłam foremkę do zamrażarki.
Ponieważ lubię kokos w czekoladzie rozpuściłam gorzką czekoladę w kąpieli wodnej i zanurzyłam w niej, pomagając sobie widelcem, każdy plasterek. Na kratce czekolada obciekała i stygła. Z silikonowej foremki wyskoczyły tak śliczne kokosowe pralinki, że szkoda było pokrywać je czekoladą, więc tylko na ich szczytach zrobiłam kontrastowe groszki. Każdy wielbiciel kokosa będzie zachwycony takimi słodyczami. Dodatkowym bonusem jest fakt, że są one bez sztucznych dodatków i cukru, zatem można bezkarnie delektować się nimi i to nie tylko w weekend.


wtorek, 1 kwietnia 2014

Męska rzecz - tort mocny w smaku :)


Pomysł z obdarowywaniem tortami bardzo mi się spodobał :) Mam nadzieję, że obdarowywani jubilaci są równie jak ja zadowoleni z wypieku.
Dziś chcę się pochwalić wyjątkowym tortem - wymyśliłam przepis zastanawiając się jakie smaki najbardziej spodobałyby się mojemu bratu.
Czuję dumę i chwalę się przepisem, ponieważ wzbudził uśmiech na ustach wszystkich zasiadających przy stole.
W torcie połączyłam trzy nurty smakowe - orzechy, czekolada i ajerkoniak.
Zacznę od biszkoptu. Tak jak w poprzednim przepisie, który znajdziecie tutaj, objętość jaj zamieniamy dla zachowania proporcji z mililitrów na gramy. Tym razem użyłam sześciu jaj aby otrzymać 300 ml objętości, tak aby użyć sypkich składników po 150 gram.
Zamiast cukru użyłam 150 gram ksylitolu. Mąkę orkiszową zmieszałam w proporcjach 2:1 ze zmielonymi drobno orzechami włoskimi i brazylijskimi.
Jaja w całości ubiłam z ksylitolem na puszystą masę, do której wmieszałam szybko i delikatnie przesianą mąkę. Na końcu dodałam zmielone orzechy. Orzechów nie prażyłam, ani nie obierałam ze skórek. Wybrałam jasne, ładne orzechy włoskie i brazylijskie.
Biszkopt piekł się 50 minut, pierwsze 10 minut w 185 stopniach, później zmniejszyłam temperaturę do 170 stopni. Przypominam, że tortownicę z biszkoptem wstawiamy bezpośrednio na kratkę w piekarniku, nie na blachę. Upieczony biszkopt zostawiamy na chwilę w uchylonym piekarniku, a potem przenosimy go na kratkę, aby ostygł zupełnie, wtedy możemy go uwolnić z objęć tortownicy i podzielić na dwa blaty.
Na krem potrzebujemy małe opakowanie śmietany 30%. Ubijamy ją mocno, aż powstanie bita śmietana. Serek mascarpone około 400 gram ubijamy w mikserze dodając do niego dwa opakowania cukru waniliowego ( ja użyłam ekologicznego brązowego cukru waniliowego). Mikser ustawiamy na wolne obroty i do misy dodajemy pół łyżeczki kurkumy, która dodatkowo zabarwi krem na żółto. Kolejnym krokiem jest dodawanie po jednej sześciu łyżek dobrego ajerkoniaku. Kiedy wszystkie składniki się połączą na najwolniejszych obrotach łączymy masę z ubitą wcześniej śmietaną.
Do przełożenia tortu zużywamy 3/4 kremu. Potrzebne nam będą jeszcze trzy, pokrojone w grube plastry batony snickers. Kawałki batonów wkładamy do wyłożonego na biszkopt kremu na samych brzegach ciasta, tak aby stanowiły potrzymanie górnego blatu i jednocześnie były elementem ozdobnym. Możecie zużyć więcej batonów i ułożyć z nich ścisłą obręcz, jednak pozostawienie przerw między kawałkami batona znacznie ułatwia późniejsze krojenie tortu :)
Na tak przygotowanym pierwszym blacie układamy drugi blat biszkopta i smarujemy jego wierzch pozostałym kremem.
Zanim zabrałam się za przygotowanie kremu rozpuściłam w kąpieli wodnej dwie łyżki oleju kokosowego, 50 gram mlecznej i 50 gram gorzkiej czekolady. Teraz, kiedy tort jest już posmarowany kremem możemy delikatnie zalać wierzch polewą. Ja celowo pozostawiłam niepokryte polewą miejsca, aby uzyskać większy kontrast i podobieństwo do wnętrza snickersów :)
Na końcu pozostało tylko ułożyć pozostałe kawałki batonów i tort był prawie gotów. Musiał jeszcze postać w lodówce aby polewa stężała.
Tort wyglądał bardzo apetycznie, jednak miałam tremę, jak będzie smakował. Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem, moja intuicja nie zawiodła mnie ani trochę. Mogę polecić Wam ten przepis z całą odpowiedzialnością, a sama też pewnie powtórzę go jeszcze wielokrotnie. Sto lat Braciszku :)




sobota, 29 marca 2014

Babka malinowo - orzechowa

Zaczęła się wiosna, zaczęły się też tematy diet. Tymczasem ostatnio najwięcej radości w kuchni sprawia mi pieczenie wszelakich ciast i ciasteczek, co jakoś nie sprzyja diecie. Właściwie nigdy nie liczę kalorii, bo szkoda mi życia i zdrowia na dodatkowe stresy i dyscyplinowanie się, zamiast poszukiwania przyjemności.
Poza tym nie każdy przepis można "zdekaloryzować" bez utraty bogatego smaku i idei samego dania. Czasem można jednak spróbować stworzyć coś od początku z myślą o tym, aby było pyszne a jednocześnie mniej kaloryczne.
Oto przedstawiam Wam efekt takich przemyśleń - babeczka malinowo orzechowa. Maliny możecie użyć mrożone lub świeże - ja dodałam do babki maliny pozostałe z produkcji nalewek :)
Zatem co my tu mamy: sto gram rozpuszczonego oleju kokosowego, pięćdziesiąt gram ksylitolu, pięćdziesiąt gram orzechów brazylijskich posiekanych, dwie duże łyżki malin, dwa jajka i sto dwadzieścia ml mleka (u mnie 2%).
Do płynnego oleju dodajemy ksylitol, orzechy i maliny. Mieszamy. Mleko mieszamy z jajami i dodajemy do oleju. I tu ważna uwaga - olej kokosowy poniżej 25 stopni tężeje, pamiętajcie więc aby mleko, które dodajecie nie było z lodówki. Zimne mleko spowoduje, że masa stężeje błyskawicznie na kamień. W takim przypadku miskę z masą umieśćcie nad gotującą wodą, aby podgrzać masę i móc dalej przygotowywać babkę. To tyle w kwestii płynnej.
Do drugiej miski przesiewamy 225 gram mąki, pół łyżeczki proszku do pieczenia, łyżeczkę cynamonu. Suche składniki należy teraz wmieszać do masy. Powstanie dość gęste ciasto, które przekładamy do keksówki i wyrównujemy wierzch. Ja użyłam formy silikonowej, tradycyjną należy wyłożyć papierem do pieczenia, który dodatkowo natłuszczamy.
Ciasto powinno trafić na środkową półkę piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Czekamy na upieczenie około 50-60 minut. Po około kwadransie w domu zaczyna bosko pachnieć, możecie zabrać się teraz za najmniej przyjemne zadania, bo i tak wydadzą się milsze :) Korzystajcie z aromaterapii.
A kiedy babeczka jest gotowa, niech chwilę ochłonie, a potem przełóżcie ją na kratkę.
Nie polecam jedzenia gorącego ciasta, ale zrozumiem, jeśli nie uda się Wam powstrzymać :)



piątek, 28 marca 2014

Stałe łącze z witaminą 2 - tropikalne smaki na weekend

Obiecałam dalsze części sokosagi  - o to odcinek drugi - tropikalny.

A skoro tropikalny, to potrzebujemy trochę egzotycznych owoców. Najlepiej w kolorze słońca, np. ananas, melon miodowy, mango plus odrobinę zielonego - jedno kiwi i kilka listków mięty. Jako naczynie możecie użyć skórki z ananasa lub zrobić melonowe czarki. Mój ananas uszkodził się podczas wykręcania zawartości i przeciekał :) Na szczęście z melona udało się zrobić całkiem fajne czarki. Dla lepszej równowagi delikatnie ścięłam każdej czarce czubek :)
Z takim sokiem czuje się nie tylko weekend, ale wręcz wakacje :)


środa, 26 marca 2014

Stałe łącze z witaminą :)

Nie wiem ilu z Was pamięta jeszcze pijalnie soków marchwiowych. Lata siedemdziesiąte obfitowały w "ciekawe" rozrywki , takie jak wspomniane właśnie pijalnie, saturatory, znane chyba głównie w Szczecinie i  działające do dziś Paszteciki oraz bary mleczne, które na szczęście znów cieszą się popularnością.
Jako pięcioletni dzieciak mieszkałam bardzo blisko pijalni soku z marchwi. Zawsze podejmowałyśmy z mamą próby wlania we mnie chociaż małego kubeczka. Niestety sok z marchwi jakimś dziwnym trafem nie jest dla mnie przyswajalny. Chyba, że z dodatkiem innych warzyw i owoców. Jednak w tej pijalni sok był tylko marchwiowy, nic nie wychodziło więc z naszych prób i w końcu musiałyśmy się poddać  :)

Udało mi się odnaleźć w internecie zdjęcie pijalni soków z Poznania. Zamieszczam je, bo świetnie oddaje klimat tamtych czasów .


O sokach wspominam nie bez powodu. Przesilenie wiosenne daje już znać o sobie. Wiele osób narzeka na bóle głowy, osłabienie. Ponieważ nie używam suplementów aptecznych pomyślałam, że należałoby uzupełnić braki w organizmie czymś łatwo przyswajalnym i smacznym. Soki i koktajle są świetnym źródłem witamin, na szczęście nie muszą to być soki z samej marchewki.
Do zrobienia soku wystarczy sokowirówka, ale w wyniku wytwarzania się podczas jej pracy wysokich temperatur, tracimy cenne witaminy. Wyższą jakość soku zapewnia wyciskarka wolnoobrotowa, której dodatkowymi zaletami jest cicha praca i wysoka wydajność. Jeśli jednak nie mamy takiego urządzenia zróbmy sok taki na jaki pozwala nam wyposażenie.
Dziś zapraszam Was na sok z różowych winogron, jabłek i liści mięty. Wycisnęłam winogrona w całości, a z jabłek usunęłam tylko gniazda nasienne. Użyłam sporej kiści winogron i trzech średnich jabłek. Sok jest bardzo słodki, a dodatek mięty wspaniale orzeźwia. Przy okazji okazało się, że mięta jest doskonałym dodatkiem do soków, w których jest dużo warzyw korzeniowych, które silnie obciążają smak, jak np buraki.
Dziś polecam Wam sok z winogron, na dobry początek i rozpoczęcie sezonu pijalni soków :) Na następne odcinki zapraszam wkrótce.







poniedziałek, 24 marca 2014

Cannelloni - świeżego szpinaku nigdy dość :)


Tydzień zwodził nas pięknym słońcem i obietnicą spacerowego weekendu i oczywiście nic z tego nie wyszło. Już w piątkowe popołudnie nadciągnęły burzowe chmury. W sobotę poranek orzeźwił mnie podczas porannego spaceru z psem. Stało się jasne, że znów trzeba przesunąć planowane rozrywki outdoorowe.
Może to i dobrze, przynajmniej bez poczucia straty weekend spędziłam na porządkach wiosennych. Takie porządki potrafią być męczące, a nawet niebezpieczne, wnosząc z bólu w plecach :)
Na pocieszenie udało się umieścić trochę wiosny na talerzu. Przede wszystkim spożyliśmy "przemysłowe" ilości surówek i świeżo wyciskanych soków. Dzięki temu dania główne mogły być całkiem skromne i proste. Ten weekend całkowicie zdominowały warzywa, niezbyt klasyczne placki ziemniaczane i prawie mieszczący się w klasyce makaron cannelloni ze szpinakiem i ricottą :)
Pierwsze pęczki świeżego szpinaku, jakie są dostępne na straganach są jeszcze wątłe i niewielkie. Niemniej jednak nadają się doskonale jako farsz do makaronowych rurek. Listki szpinaku dokładnie myjemy i pozbawiamy ogonków, drzemy w palcach na mniejsze cząstki. Na oleju kokosowym lekko je obsmażamy, wcześniej szkląc dwa ząbki czosnku. Tak przygotowany szpinak, lekko przestudzony miksujemy blenderem w misce z serkiem ricotta, odrobiną gałki muszkatołowej, soli i pieprzu. Ja dodałam jeszcze pół łyżeczki kurkumy i ćwierć łyżeczki pieprzu kajeńskiego.
Moje cannelloni są gotowe do zapiekania bez wcześniejszego obgotowywania, więc dwanaście rurek napełniam za pomocą szprycy farszem. Naczynie do zapiekania smaruję olejem kokosowym i układam obok siebie rurki w dwóch warstwach. Całość zalewam sosem beszamelowym i posypuję tartym parmezanem. Zapiekam makaron przez około 40 minut w temperaturze 180 stopni. Rurki potrzebują czasu aby zmięknąć. Do tego pyszna wiosenna surówka i obiad gotowy :)


czwartek, 20 marca 2014

Ciasteczka krajane :)

Chodzą za mną ostatnio nietypowe wypieki. Nie zdradzam, co tam sobie wymyśliłam, bo własne pomysły nie zawsze udają się w realizacji.
Na razie więc opieram się na przepisie znalezionym w kolejnej upolowanej w TK Maxx książce. Takie szperanki to same korzyści. Szlifujemy obce języki, a dodatkowo znajdujemy przepisy z różnych stron świata do wypróbowania. Czasem bardziej, a czasem mniej egzotyczne.
Tym razem mało egzotyczny, ale dla miłośników ciasteczek, na pewno ciekawy przepis. Ciasteczka maślane krajane.
Zaczynamy od zmiksowania na puszystą masę 200 gram miękkiego masła ze 100 gramami cukru kryształu. Ja użyłam cukru brązowego. Kiedy powstanie puszysta masa wmiksowujemy łyżeczkę esencji waniliowej i  dodajemy 300 gram przesianej wcześniej mąki. U mnie jak zwykle - mąka orkiszowa. Miksujemy aż powstanie twardawe ciasto. Gdyby nie udało się połączyć dokładnie wszystkich składników w mikserze, ugniećcie wysypane okruszki na stolnicy. Gotową kulę ciasta dzielimy na pół i rolujemy dłonią wałki. Wg przepisu średnica wałka powinna wynosić około 6cm, moje wałki były chudsze, miały około 3 cm średnicy. Wałki obtaczamy w kryształkach cukru, przykrywamy i chłodzimy w lodówce przez dwie godziny. Ja zamroziłam je na około godzinę, ponieważ nie miałam tyle czasu na oczekiwanie.
Kiedy ciasto stwardnieje każdy wałek kroimy na centymetrowe plasterki. Wykładamy plasterki na wyłożoną papierem do pieczenia blachę i wkładamy do piekarnika rozgrzanego już do 180 stopni.
10 do 12 minut i proszę - mamy ciasteczka. Pachną waniliowo - maślanie.
Po wyjęciu z piekarnika zostawcie je na parę minut do ochłonięcia zanim przełożycie je na kratkę do całkowitego ostygnięcia. Przy okazji, co ja już wiem, a czego się nie spodziewałam, pozostawcie trochę przestrzeni między ciasteczkami. Chciałam zmieścić wszystkie na jedno pieczenie i położyłam je zbyt blisko siebie. Krążki tym czasem lekko się powiększyły i skleiły ze sobą. Z powodu niesamowitej kruchości ciężko je rozdzielić bez zniszczenia.
A później przygotujcie się na prawdziwy szok smakowy. Ciasteczka są wyjątkowo kruche, delikatne i przepyszne, o lekko krówkowym posmaku. Idealne do porannej kawy lub herbaty. Następnym razem postaram się zrobić grubsze walce, żeby upiec większe ciastka, żeby bez wyrzutu sumienia móc powiedzieć, że przecież zjadłam tylko dwa :)



piątek, 14 marca 2014

Maślane ciasto czereśniowe pod kratką :)

Przypomnę Wam dziś o lecie. O tej rozkosznej porze, ciężkiej od słodyczy owoców. Między innymi dojrzałych, prawie czarnych, soczystych czereśni :)
Właśnie kilogram takich idealnych owoców zamroziłam latem. Zużywałam je oszczędnie w trakcie zimy, a teraz ostatnie pół kilograma wypestkowane trafiło do pysznego, bardzo kruchego ciasta.
Ponieważ przepis jest trochę inny niż na tartę rozpiszę się nieco, jak przygotować ciasto i owoce.
Czereśnie odmrażamy i pozbawiamy pestek. Odstawiamy na sicie, aby pozbyć się nadmiarowego soku. Taki sok można użyć do zabarwienia lemoniady na piękny rubinowy kolor.
Dziś postanowiłam wykorzystać do wyrabiania ciasta malakser. Jeśli nie macie takiej możliwości, ciasto możecie zrobić tradycyjnie siekając tłuszcz z mąką.
W malakserze poszło szybciej i chyba przerzucę się na stałe na to urządzenie.
Do misy malaksera wsypujemy przesianą mąkę, około 250 gram oraz wrzucamy miękkie masło pokrojone w małe kostki, 200 gram. Dodajemy łyżeczkę soli. Zamykamy malakser i włączamy pracę pulsacyjną. Kiedy składniki połączą się w posiekane ciasto dolejcie trzy łyżki zimnej wody i jeszcze na chwilę włączcie urządzenie. Ja uzyskałam gładkie ciasto, które po wyjęciu z malaksera uformowałam w kulę i zawinięte w folii włożyłam do lodówki na pół godziny.
Ciasto się chłodzi, więc czas zająć się owocami. Odsączone czereśnie przekładamy do miski. Dodajemy pół szklanki cukru brązowego i pół szklanki mąki migdałowej. Dokładnie mieszamy, aż składniki dobrze się połączą. Wyciągamy ciasto, odkrajamy 2/3 i mniejszy kawałek odkładamy do lodówki. Większą część rozwałkowujemy na cienki placek i wykładamy nim formę na tartę. Najlepsza byłaby taka z wyciąganym dnem. Ja mam zwykłą ceramiczną i też się dobrze spisała. Ciasto jest zbyt kruche aby wyjąć je w całości, jeśli nie mamy ruchomego dna  :)
A zatem mamy formę wyłożoną dokładnie ciastem, które opada lekko poza formę. Chowamy je do lodówki i wyciągamy pozostały kawałek do rozwałkowania. W tym czasie już nagrzewamy piekarnik do 200 stopni.
Rozwałkowany kawałek ciasta kroimy na szerokie na centymetr paski. Wyciągamy z lodówki formę z ciastem, wykładamy na nie owocową pulpę i wyrównujemy powierzchnię.
Paseczki ciasta rozkładamy w jednym kierunku starając się układać je w miarę równych odległościach i łączyć na brzegach z podstawowym ciastem. Kolejne paski układamy pod kątem prostym do pierwszych, aż utworzy się kratka na powierzchni owoców. Wszystkie paseczki doklejamy do brzegów ciasta a całość przed włożeniem do piekarnika smarujemy rozbełtanym jajem. Po 35 minutach wyciągamy gotowy placek. Pachnie jak zawsze, gdy ma się do czynienia z czereśniami i migdałami - obłędnie. Słonawe ciasto świetne uzupełnia się ze słodkim wypełnieniem. Ciasto jest bardzo kruche i maślane. I przenosi nas we wspomnienia upalnych dni :)


środa, 12 marca 2014

Pappardelle w sosie śmietanowym :)


Mówi się, że dziś można kupić wszystko. Ale wydaje mi się, że to stwierdzenie jest trochę na wyrost. Albo może kupić można wszystko, ale czasem proces kupowania nie odzwierciedla korzyści z zakupu. Chociażby zakup makaronu. Wydawało by się, że wybór jest olbrzymi, a tymczasem nie do końca. Przekonałam się o tym, kiedy usilnie próbowałam spełnić swoją zachciankę na pappardelle. Dziarsko przeszukiwałam regały makaronowej krainy w różnych wielkopowierzchniowych sklepach, a tam ani śladu szerokich wstęg. Mimo, że półki uginają się od makaronów wielu producentów, to ich rodzaje są bardzo ograniczone. Oczywiście możecie powiedzieć, że to nie żaden problem, że można było sobie kupić inny makaron, ale ja chciałam właśnie taki. Po drugie - czemu rezygnować, skoro bardzo czegoś pragniemy. Udało mi się wreszcie upolować grube wstęgi i to na szczęście bez konieczności zakupów internetowych. A skoro już je mam, muszę postąpić zgodnie z ich nazwą :) (dla niewtajemniczonych pappare - pożreć).
Na maśle szklę cebulę. Pieczarki dość grubo skrojone duszę i przyprawiam pieprzem i solą. Dodaję odrobinę kolendry. Kiedy pieczarki są już gotowe mieszam śmietankę z odrobiną skrobi z tapioki, dodaję sosu sambal na końcówce noża i tak przygotowaną miksturę wylewam na patelnie, mieszając aż całość zgęstnieje.
Makaron po sześciu minutach gotowania jest idealny. Wykładam go na talerze, dodaję sos, polewam odrobiną ostrej oliwy z oliwek i przyozdabiam listkami kolendry. Jeszcze tylko lekka sałata i obiad gotowy. Pappardelle są niesamowite i już wiem, że czas poświęcony na ich poszukiwaniu nie był zmarnowany :)



niedziela, 9 marca 2014

Rok bloga - tortowa celebracja :)

Nie wiem jak to się stało, ale już rok za mną i za Piątą Porą Roku. Nie spodziewałam się, że wytrwam, a teraz wcale nie zapowiada się, bym miała przestać. Coś co zaczęłam robić z ciekawości i za namową stało się mi bardzo bliskie. Dzięki zapiskom kuchennym na blogu ciągle uczę się czegoś nowego. Być może bez tego bloga nadal piekłabym tylko ciasteczka z gotowego ciasta francuskiego, jak miało to miejsce zaledwie dwanaście miesięcy temu. A dzięki blogowi poszło jak burza. 21 marca, ze skręconym na oblodzonym chodniku kolanem siedziałam w domu i postanowiłam upiec pierwsze ciasto czekoladowe. Wyszło tak pyszne, że już nie mogłam się zatrzymać. W maju zaczęłam piec tarty - była okazja i była tarta majowa z kajmakiem. Potem rozpoczęłam sezon serników, w różnych odsłonach, smakach i kolorach. Następnie postanowiłam dowiedzieć się o co chodzi z tymi biszkoptami. I tak oto doczekaliśmy pierwszego tortu, co ciekawe, podobnie jak w przypadku pierwszej tarty, był on kajmakowy.
Potem był konkurs, urodziny i wszystko kręciło się wokół tematów tortowych :)
Postanowiłam zagłębić się mocniej w biszkopty.
Przy torcie kajmakowym, biszkopt jest z rozdzielonych jaj. W między czasie znalazłam trochę porad na temat dobrych biszkoptów i postanowiłam uprościć sobie i Wam pieczenie.
Po pierwsze jaja w całości wbijamy do naczynia z miarką. Pięć wiejskich jaj jakich użyłam to około 300 mililitrów. Możemy potraktować je na potrzeby tego przepisu jak gramy. A zatem potrzebujemy na 300 ml/gr jaj 150 gram cukru kryształu i 150 gram mąki. Zwykłej jasnej mąki. I to wszystko, czego potrzebujemy na biszkopt. Chyba, że chcemy, tak jak ja, zrobić biszkopt ciemny. Wówczas musimy w ramach 150 gram mąki zmieścić jeszcze kakao. Np. 40 gram kakao i tylko 110 gram mąki.
Jaja w całości miksujemy z cukrem na masę. Mąkę z kakao przesiewamy. Kiedy masa jest już gotowa delikatnie łączymy ją drewnianą łyżką z suchymi składnikami. Należy to zrobić szybko, ale niekoniecznie energicznie. Wiadomo, biszkopt ma być puszysty, a o tym decyduje ilość powietrza ubitego z jajkami. Kiedy mieszamy jaja z mąką nie możemy przy okazji zniszczyć napowietrzenia masy.
Piekarnik powinien być już ciepły, kiedy wstawiamy do niego formę z dobrze wyrównaną masą biszkoptową. Ja po 10 minutach zmniejszyłam temperaturę w piekarniku ze 185 stopni na 170 i tak już utrzymałam do końca pieczenia, czyli dodatkowe dwadzieścia minut.
Pod koniec pieczenia kontrolnie wbity patyczek pozostał suchy. Wyłączyłam więc gaz i uchyliłam drzwiczki piekarnika, pozostawiając ciasto do ostygnięcia. Kiedy lekko ochłonął wyjęłam go i pozostawiam na kratce do całkowitego ostygnięcia. Gdyby biszkopt lekko wyrósł na środku najlepiej po wyjęciu  z tortownicy obrócić go do góry nogami. Dół jest zawsze idealnie płaski, więc nadaje się na wierzch tortu.
Biszkopt przekroiłam na dwa blaty, bazowy nasączyłam kompotem wiśniowym. Na krem użyłam śmietany 30 procentowej, dużego opakowania serka mascarpone i cukru waniliowego. Najpierw ubiłam śmietanę. Potem lekko zmiksowałam mascarpone z cukrem i małymi porcjami wmieszałam bitą śmietanę.
Białym kremem wysmarowałam pierwszy blat. Poukładałam na kremie wiśnie z kompotu i przykryłam je kolejną warstwą kremu, którą wyrównałam szpatułą a następnie położyłam drugi blat. Pozostały krem nałożyłam na wierzch i boki tortu i rozsmarowałam na tyle równo, na ile tylko mi się udało.
Wierzch przyozdobiłam paroma wiśniami i wstawiłam tort do lodówki.



Na koniec tylko przypomnę Wam, że do biszkoptu powinniście mieć składniki w temperaturze pokojowej. Kiedy jednak zabieracie się za krem, pamiętajcie, że i śmietana i serek mascarpone muszą być zimne. Później to już tylko pozostaje kroić i zajadać :)


wtorek, 4 marca 2014

Almond hearts - kruche jak miłość :)

Uwielbiam piec kruche ciasteczka. Lubię też dobierać ich kształty nie tylko do okazji, ale też do przesłania, jakie chciałabym wyrazić wobec tych, których nimi poczęstuję.
Kiedy chcę dobrej zabawy i miłego towarzystwa, mogę upiec ostre gwiazdki, które znajdziecie tutaj.
Bywają też dni, kiedy chcę przytulić cały świat, sprawić, aby chwila, którą uwieńczy zwykłe, kruche ciasteczko - była niezwykła. Dlatego, kiedy mieszałam składniki migdałowych ciasteczek, wiedziałam, że jedyna forma, w jakiej mogą zostać upieczone to wielkie serca :)
Przewrotne jest, że te wspaniałe, migdałowe serca odznaczają się wielką kruchością. Zupełnie tak, jak delikatne uczucia miłości, które nie dają się zmierzyć, zważyć, a czasem pękają w najmniej oczekiwanym momencie. Zawsze jednak chcemy ich doświadczać, chcemy poznać ich smak.
Smak ciasteczek możecie poznać o wiele łatwiej. Wystarczy, że zastosujecie się do przepisu, który znajdziecie poniżej :)
Mieszamy szklankę jasnej mąki orkiszowej z połową szklanki mąki migdałowej. Dosypujemy opakowanie cukru migdałowego, dodajemy jajo, pół łyżeczki proszku do pieczenia i około sto gram rozpuszczonego masła. Wyrabiamy szybko ciasto i wstawiamy je na pół godziny do lodówki.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i wyciągamy stolnicę na stół. Rozwałkowujemy ciasto na grubość około 5 milimetrów i wykrawamy duże serca. Układamy je na papierze do pieczenia na dużej blasze i wstawiamy do piekarnika. Pamiętajcie, aby nie piec ich dłużej niż 15 minut. Jak to zwykle bywa, kiedy mamy do czynienia z mąką migdałową - zapach w domy jest niesamowity.Po kwadransie wykładamy serca na kratkę.
Jeśli potrzebujecie dużo miłości i chcecie poczuć się dopieszczeni proponuję zasiąść wygodnie przy stole. Ułożyć ciasteczka na talerzyku i smarować każde ulubioną konfiturą lub kremem. Migdałowe serce posmarowane kremem czekoladowym sprawi, że każdy poczuje się kochany i przytulony :)