sobota, 31 sierpnia 2013

Placek ze śliwką - a jednak idzie jesień

Jesień pomału skrada się do drzwi. Temperatura ciągle nas rozpieszcza, ale kolory świata delikatnie się wyzłacają. Zieleń nie jest już taka rozbuchana, słońce coraz niżej zagląda do okien, stragany przystroiły dosadne w swej formie dynie. Fasolkę szparagową delikatnie wypierają skrzynki śliwek.
Śliwki i gruszki, zagrożenie mojego dzieciństwa. Nie do końca wiem, jak to się stało, że kiedyś jeść ich nie mogłam, nie wiem od kiedy już mogę, ale doskonale pamiętam wielkie pęcherze na podeszwach moich stóp i wnętrzach dłoni, które wyłączały mnie z obiegu na parę dni. Mimo, że kiedyś przestały się pojawiać, zawsze z pewną nieśmiałością sięgam po gruszki i śliwki, nie zajadam się nimi i nie do końca im ufam.
Robię wyjątek dla domowych powideł śliwkowych, które uważam za największą na świecie konkurencję dla czekolady :)
Dziś jakiś impuls popchnął mnie jednak w stronę śliwkowego zakątka na straganie i tym właśnie sposobem w domu pachnie ciastem :)
Nie jest to wielkie, wyrośnięte ciacho, tylko skromny placek, do którego nie musicie robić specjalnych zakupów. Wystarczą dwie szklanki mąki, ja użyłam graham, bo mam słabość do grahamkowej kruszonki, 3/4 kostki miękkiego masła, najlepiej jeśli ćwiartka będzie rozpuszczona w kąpieli wodnej, dwa jajka, miód, cynamon, kardamon, połowa szklanki mleka i oczywiście śliwki, jakieś osiem dorodnych sztuk.
Na kruszonkę użyjemy szklankę mąki, pół kostki masła, jajko, pół łyżeczki cynamonu i cukier lub miód zależnie co lubicie. Kulkę ciasta wrzućcie do lodówki na pół godziny i zabierzcie się za placek.
Formę do tarty wysmarowałam masłem i posypałam otrębami. Do miski wsypałam szklankę mąki i dodałam pół łyżeczki sody, trzy spore łyżki miodu i ćwiartkę masła oraz jajko. W trakcie mieszania dolewałam jeszcze niewielkimi ilościami mleko. Ciasto wylałam do formy około pól centymetrową warstwą. Pokrojone w połówki, wypestkowane śliwki poukładałam rozcięciami do wierzchu na cieście i posypałam delikatnie odrobiną kardamonu. Wyjęłam kulkę kruszonki z lodówki i rozłożyłam na wierzch, pokrywając poprzednie warstwy.
Tak przygotowane ciasto wstawiłam na 50 minut do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika. Cynamon zrobił swoje i już po jakiś dwudziestu minutach w domu rozpoczął się seans aromaterapeutyczny :)
Placek już jest, pięknie zrównoważone trzy warstwy - ciasto, owoce i kruszonka.
I znów zrobiło się trochę jesiennie, śliwki, cynamon, wcześniejsze zachody słońca, a ja ciągle czuję lato i chciałabym je zatrzymać na dłużej. Może to właśnie w ten sposób dopada mnie nostalgia jesienna...




środa, 28 sierpnia 2013

Mocna tarta z wisienką

Owoce z nalewki - bezcenne do ciast i muffinek. Tym razem otworzyłam słoik wiśni na spirytusie i zabrałam się za robotę :)
Spód tarty ściemniał od pokaźnej łychy karobu, ale miał też jasne piegi otrębów. Wszystko robione w wielkim pośpiechu, bo już za parę godzin wyjeżdżamy. Przed nami około 600 kilometrów autem, a z pustymi rękami nie można wyruszać. No i ta nowa forma do tarty - tyle chodzenia dookoła, a teraz nawet nie wypróbuję, tylko tak po prostu sobie wyjadę? Nie, nie i nie - pieczemy.
Spód się chłodzi, co do tego? Wiśnie z nalewki miksuję z cukrem migdałowym. Gorzką czekoladę rozpuszczam w kąpieli i mieszam z jogurtem naturalnym, żółtkiem, łyżką skrobi z tapioki i łyżką mąki orkiszowej . Białko ubijam na sztywno i mieszam delikatnie z masą. Na końcu dodaję do masy płatki migdałowe. Podpiekam ciemny spód i wylewam na gorący masę czekoladową. Całość piekę i dziesięć minut przed końcem czasu posypuję płatkami migdałowymi.
Aromat jest ostry, czuć mocno wiśnie na spirytusie i czekoladę, ale również migdał jest wyraźnie wyczuwalny.
Nowa forma do tarty spisała się idealnie, a kształt brzegów ułatwia wyjęcie ciasta, bez ryzyka pokruszenia. Próbujemy jeszcze ciepły wypiek, uch, wisienki prawie pieką w usta.
Ale już wiem, że możemy zabrać ciasto w drogę i poczęstować gospodarzy, bez ryzyka kompromitacji :)
Połowa tarty przemierza z nami pół Polski i trafia na gościnny stół. Chyba smakowało, bo zniknęło szybko, a ja piekłam jeszcze kolejne tarty na specjalne życzenie :)



środa, 21 sierpnia 2013

Upalny Poznań i bolące stopy :)

Wizyta w Poznaniu nie była wcześniej planowana. Ale czasem warto zrobić coś od tak po prostu, pod wpływem chwili. Znasz datę urlopu, wpisz w serwis turystyczny pierwsze miejsce, jakie akurat przyjdzie ci do głowy i jeśli jakaś oferta wyda się interesująca, po prostu ją zabukuj.
Kiedy już miałam rezerwację, zaczęłam sprawdzać, co warto byłoby zobaczyć. Na stronie Bazyliowego Musu znalazłam informację o Festiwalu Dobrego Smaku. Jeszcze raz dziękuję, wszystkie wskazówki były cenne i bardzo się przydały.
Przywitały nas upały godne hiszpańskich plaż :) Mieszkaliśmy przy samym Starym Rynku, doskonała baza wypadowa do pieszych wędrówek. Tych odbyliśmy kosmiczne ilości, stopy bolą mnie na samą myśl. Ale było warto. Poznań to piękne miasto, pełne architektonicznych perełek, które uwielbiamy. Po dwóch dniach bolały nas szyje od ciągłego rozglądania się i podziwiania fasad i ukwieconych balkoników.
 Podoba mi się pewna idea, której w Szczecinie na próżno by szukać. W całym pędzie codziennego dnia, ludzie odnajdują czas, żeby przysiąść w zielonym miejscu z książką, odrywając się na chwile od codziennych trosk. A fakt, że centrum handlowe może posiadać park z leżakami, był dla mnie zaskakujący. Świetny sposób, żeby na chwilę się wyłączyć.
Pewnie dziwi Was, że nie zaczęłam relacji od posiłków. Jeśli trochę już znacie moją kuchnię to wiecie, że nie jest ona klasyczna. W związku z tym ciężko jest mi odnaleźć się w jedzeniu na tak zwanym "mieście". Wszystko jest dla mnie zbyt ciężkie, za słodkie lub zbyt mocno przyprawione, nie takimi przyprawami jakich ja używam. A na gotowanie nie miałam warunków ani czasu. Na szczęście udawało nam się przygotowywać śniadania i pyszną kawę, więc każdy dzień zaczynał się pozytywnie :)
 Potem bywało różnie. Zaskoczyło mnie, że Poznań znany dotąd z bycia stolicą ziemniaka stał się stolicą kebaba - ilość punktów sprzedających kebaby zadziwia, szczególnie, że wiele z nich dzieli jedynie przepierzenie :)
Głodomorek był zachwycony, ja nie.
Ale udało nam się w tym wszystkim zjeść smacznie. Zaskoczę Was pewnie wyborem najlepszego posiłku jaki zjadłam w Poznaniu, bo była to pyszna, świeża, chrupiąca sałata z pieczonym łososiem w barze w Ikei :) Niezbadane są wyroki kulinarne :)
Na drugim miejscu będzie lokal, do którego trafiliśmy dzięki lodówce :)
Przez drzwi zobaczyliśmy ogromny, biały model SMEG, który przykuł naszą uwagę. Trudno wybrać lokal na rynku, bo jest ich tam mnóstwo i niczym tak naprawdę się nie wyróżniają. To jest kwestia szczęścia, tym razem dopisało. Lokal Pyszna kuchnia, to miejsce utrzymane w stylu amerykańskich kuchni lat pięćdziesiątych, z pięknymi kraciastymi obrusami na stołach, z bardzo sympatycznymi kelnerkami w świetnie dobranych stylowych uniformach (wyglądały wszystkie niemal jak pin-up girls)  i z ciekawą kartą. Możecie liczyć na szczerą radę kelnerki, która ostrzega o wielkościach porcji, dzięki czemu unikniecie przejedzenia lub przynajmniej unikniecie go częściowo :) A porcje są naprawdę olbrzymie i pyszne, więc trudno się od nich oderwać. Głodomorek zamówił placek węgierski, który był wielkości dużego talerza i polany obficie sosem. Ja dałam się namówić na pierogi ruskie z pieca. Trzy sztuki to już za wiele, bo pierogi są olbrzymie i bardzo syte. Warto ich spróbować, farsz jest świetnie przyprawiony a ciasto idealnie wypieczone, pachnące i delikatne. Do wyboru jest kilka rodzajów sosu - ja wybrałam grzybowy, był przyzwoity, chociaż to raczej delikatny sos kurkowy, a nie klasyczny grzybowy, na który liczyłam i bardziej by się do tego dania nadawał. Po kolacji w tym lokalu nie planujcie już żadnych forsownych zajęć, bo nic z tego nie wyjdzie :)
Kolejny punkt, który mogę polecić, a do którego trafiliśmy z polecenia Marty z Bazyliowego Musu to pizzeria Sorella. Znajduje się w jednej z uliczek przy rynku. Ma małe patio, pięknie obrośnięte bluszczem, miłą obsługę i smaczną pizzę. Jeśli lubicie klasyczne cienkie ciasto, możecie być zawiedzeni, ponieważ to jest lekko puszyste i wyrośnięte, ale polecam Wam odmianę, bo ciasto naprawdę jest dobre i nie dominuje nad dodatkami. Przy okazji spędzicie czas w fajnym miejscu.
Muszę jeszcze napisać parę słów o Festiwalu Dobrego Smaku. Festiwal odbywał się w różnych miejscach, my z racji bliskości, zainteresowaliśmy się straganami gęsto ustawionymi na rynku, na których można było odnaleźć dumę wielu regionów kraju. Wystawcy przywieźli wspaniałe sery, miody, wypieki. My spróbowaliśmy piw z małych browarów, pysznego napoju na bazie yerba mate, uzupełniliśmy zapasy przypraw oraz wybraliśmy z ogromnego wyboru kozi ser, który wrócił z nami i zostanie zgrillowany :)
Zainwestowaliśmy także w nalewkę benedyktyńską na bazie kawy.
Wybór był trudny, ale na szczęście dziś większość regionalnych pyszności można zamawiać przez Internet :)
Poznań pożegnał nas ochłodzeniem i ulewami. Nic nie szkodzi, bo nawet taka aura nie mogła zepsuć nam humoru. A przy okazji szukając schronienia przed deszczem odwiedziliśmy jeden z licznych antykwariatów, gdzie powiększyliśmy zasoby naszej domowej biblioteczki.




wtorek, 20 sierpnia 2013

Karobowa tarta z waniliową gruszką i bananem :)

Dziś kolejna nowinka w mojej kuchni - karob.
Karob powstaje z owoców drzewa karobowego, zwanego też chlebem świętojańskim. Przypomina kakao i może być jego zamiennikiem w kuchni. Posiada 50% mniej tłuszczu, jest lekko słodki i hypoalergiczny. Ciekawostką, którą powtarzam za wikipedią jest fakt, że dawniej nasiona karobu służyły jako jednostka masy, bo miały stałą wagę. Okazuje się, że używana dziś jednostka karat wywodzi się z greckiego słowa keration, które oznacza karob :)
Takie ciekawostki można znaleźć zagłębiając się w wiedzę kulinarną.

Wróćmy jednak do tarty. Spód powstał z mąki orkiszowej, oleju kokosowego, jajka, dwóch łyżek brązowego cukru i kopiastej łyżki karobu. Ciasto miało bardzo ciemną barwę i pięknie pachniało. Wygniatanie go na formie to czysta aromaterapia :)
Procedurę postępowania z ciastem na tartę na pewno już dobrze znacie, bo opisywałam ją wielokrotnie, z tym ciastem postępujemy identycznie.
Tartę trzeba wypełnić jakąś pyszną masą. Na masę użyłam serka ricotta, zmiksowanych owoców (dwa banany i bardzo dojrzała gruszka), jajka, łyżeczki pasty waniliowej, dużej łyżki masła orzechowego i łyżki skrobi z tapioki. Nie dosładzajcie masy. Ja chciałam podkręcić waniliowy aromat cukrem waniliowym i uważam, że nawet ta odrobina była zbędna. Dojrzałe owoce są tak słodkie, że nie wymagają dosładzania.
Kiedy na upieczony spód wylałam masę, posypałam ją czarnym sezamem i wstawiłam do piekarnika. Kolorystyka tego ciasta jest bardzo spokojna, dlatego na gotowy placek dodałam parę cukrowych serduszek :)
I jak zawsze zapraszam na pyszną kawę z kawałkiem tarty. Bardzo aromatyczny wypiek. Karob też pięknie pachniał kiedy piekł się sam spód. Fajna alternatywa dla kakao.



czwartek, 15 sierpnia 2013

Burak na sto dwa

Kiedy szóstego marca, zimowym, mroźnym popołudniem dałam się wreszcie przekonać Głodomorkowi do blogowania, kompletnie nie wiedziałam czy nie skończy się na pierwszym poście.
Nic wtedy jeszcze nie wiedziałam na ten temat, nie wiedziałam, że pisanie, o tym co się wyprawia w kuchni, może wpłynąć na to co się w tej kuchni wyprawia :)
Ale zima przeciągała się niemiłosiernie, gotowanie zawsze było dla mnie pełne ciekawostek i tajemnic, więc właściwie czemu nie.
Nazwę wymyśliliśmy rok temu, w sierpniu, siedząc sobie na balkonie i myśląc o własnym lokalu. Mógłby się tak nazywać: Piąta Pora Roku. Tam moglibyśmy karmić ludzi smakami, które pamiętają z dzieciństwa, za którymi tęsknią, a może pozwalać im poznawać zupełnie nowe smaki, za którymi mogliby tęsknić od teraz. To było nasze marzenie, nadal jest. Pewne jego aspekty można realizować. Można gotować i można się tym dzielić, nie karmiąc ciała, ale karmiąc wyobraźnię i inspirując innych do eksperymentów.
Siebie, jak się okazało również. Pisanie postów prowokuje rozwój umiejętności. Nawet opisując tylko zupy, nie możemy pisać ciągle o jednej zupie. Dzięki pisaniu o gotowaniu, moje gotowanie osiąga kolejne poziomy. To dzięki blogowi zdecydowałam, że jednak spróbuję upiec ciasto. Teraz piekę coś przynajmniej raz w tygodniu :) Zwiększyłam znacznie ilość przypraw i składników, które wykorzystuje w kuchni. Coraz bardziej świadomie robię zakupy, szukając "prawdziwego", nieprzetworzonego jedzenia. Poprzeczka jest coraz wyżej, a mimo to gotowanie staje się coraz prostsze i coraz ciekawsze :)
Ale wracając jeszcze do początku bloga, pierwszy wpis dotyczył buraka. Zupa krem, która idealnie wpasowuje się w zimowe wieczory. Post napisał mi się całkiem szybko, niestety nie miał nawet zdjęcia.
Dziś postanowiłam zamknąć etap początkującego blogera postem numer sto dwa, w którym znajdziecie zdjęcie kremu z buraka, chociaż nie jest to identyczna zupa, jak tamta.
Kupiłam niedawno wodę kokosową. Jej smak bez żadnych dodatków jest dla mnie zbyt mdły. Postanowiłam wykorzystać ten zdrowy płyn jako podstawę zupy. Wody kokosowej miałam litr, do garnka dolałam jeszcze filiżankę zwykłej wody.
Trzy buraki, duży seler, cztery duże ziemniaki i dwie dorodne marchwie obieramy i kroimy w niewielką kostkę. Całość wrzucamy do wody. Doprawiamy sosem imbirowo-sojowym, garam masalą, solą, pieprzem, czarnuszką, czosnkiem i ostrą papryką. Gotujemy warzywa aż zmiękną. Próbujemy co jakiś czas wywaru, bo może się okazać, że wymaga doprawienia. Kiedy warzywa będą wystarczająco miękkie - blendujemy je wraz z wywarem na krem. Lepiej zrobić to dzień wcześniej, lub chociaż klika godzin przed obiadem, bo lepiej smakuje, kiedy zmiksowane warzywa połączą swoje smaki z przyprawami. Do garnka wycisnęłam jeszcze sok z połowy limonki.
Kiedy nalewam zupę do miseczek, dodaję do każdej dużą łyżkę greckiego jogurtu. Podawać można ją z grzankami czosnkowymi.
Jutro ruszamy na urlop, ale już dziś tym postem ruszam w dalszą podróż po gotowaniu. Dziękuję tym, którzy czytają, cieszę się z każdego komentarza. Może czas wzbogacić bloga o dodatkowe elementy około kuchenne i nie tylko kuchenne. Pomysły pojawią się same, oby tylko udało się je uchwycić i zatrzymać na blogu :)


środa, 14 sierpnia 2013

Brown betty z czereśniami

Znacie crumble? To oryginalna potrawa brytyjska zwana również brown betty. Podoba mi się pomysł ciasta bez ciasta :) Postanowiłam wypróbować crumble z czereśniami. Odmroziłam pól kilogramową paczkę czereśni, wydrylowałam i zostawiłam lekko zasypane cukrem na cały dzień w lodówce.
Wieczorem, po pracowitym dniu ciężko było się zmobilizować do pieczenia. Upał ciągle jeszcze trzymał, organizm, mimo że tak bardzo oczekiwał lata, teraz jest już trochę nim zmęczony. Jednak skoro czereśnie czekały i dłużej już czekać nie mogły, postanowiłam zrobić crumble. To na szczęście żadne wyzwanie. Zaczynamy od kruszonki. Od kiedy wypróbowałam kruszonkę z mąki graham, trudno mi się zdecydować, żeby zrobić ją z innej mąki. A zatem szklankę "grahama" wrzucam do misy, dodaję pół szklanki brązowego cukru, łyżeczkę mielonego cynamonu i włączam mieszadło. W trakcie pracy robota dolewam około pół szklanki oleju kokosowego i wbijam jajko. Okazało się, że ciasto jest zbyt kleiste, więc dosypałam pełnoziarnistą mąkę orkiszową, bo graham się skończył.
Gotowe ciasto uformowane w kulę owinięte folią wkładamy do lodówki.
Owoce najlepiej zapiekać w ceramicznej formie, może być taka do tarty. Na wysmarowaną masłem formę wykładamy czereśnie.
Kiedy pół godzinny pobyt ciasta w lodówce dobiega końca nagrzewamy piekarnik do 185 stopni. To jest jedyne wyzwanie, któremu przy upałach musimy stawić czoła :)
Kulę ciasta rozkruszamy równo na owocach i na około czterdzieści minut wstawiamy ciasto do piekarnika i.. uciekamy jak najdalej od tego źródła ciepła :)
Crumble ładnie wygląda po wyjęciu z piekarnika, ale wykładanie go na talerzyki nie jest proste. Trzeba przyjąć zasadę - duża łopatka i uważamy, żeby owoce i kruszonka trafiały na talerz a nie obok :)
Jeśli planujecie zjeść jeszcze gorące proponuję dołożyć do każdej porcji lody. U mnie to były lody śmietankowe. Otrzymujemy deser, któremu ciężko się oprzeć, słodkie słodkości :)






poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Zupa gulaszowa - kokosowa :)

Stęskniłam się za zupą. Bardzo je lubię, ale ostatnio zupełnie nie było nam po drodze. Może to też wynikać z tego, że najbardziej lubię zupy zrobione przez moją mamę - pyszne krupniki, ogórkowe czy pieczarkowe :) Moje zupy zdecydowanie dalekie są od tradycji polsko-zupnej. Dziś mam dla Was przepis na ostrą zupę z kurczaka, której rybną wersję możecie znaleźć na blogu tu.
Przede wszystkim potrzebujemy pierś z kurczaka, np. podwójną. Umyty filet kroimy w małą kostkę, około jedno centymetrową. Marynujemy kurczaka w sambalu i bombay masali. Najlepiej, gdyby mógł postać w lodówce około godziny. Dzięki marynacie nie ma ryzyka, że będziecie mieli w zupie gumowe kawałki kurczaka. Stanie się kruchy i delikatny.
Do garnka wlewamy dwie łyżki oleju kokosowego, na którym szklimy cebulę, dodajemy do niej pokrojoną w cieniutkie plasterki marchewkę, oraz bardzo drobno posiekaną papryczkę chili. Kiedy warzywa odrobinę zmiękną wrzucamy do garnka kurczaka. Pozwólmy mu się porządnie ściąć, może nawet leciutko się zarumienić. Po chwili zalewamy całość bulionem z kurczaka, dosypujemy odrobinę bombay masali i gotujemy na małym ogniu, aż kurczak zmięknie. Dolewamy do zupy puszkę mleka kokosowego i zagotowujemy. Wspaniałym dopełnieniem zupy jest makaron gryczany.
Jest to zupa bardzo pikantna, ale wszystkie smaki są wyczuwalne. W razie, gdyby okazała się za ostra, możecie rozcieńczyć smak odrobiną mleczka kokosowego.
Nam smakowała tak bardzo, że przy stole wywiązała się mała walka ostatnie krople w garnku :)



niedziela, 11 sierpnia 2013

Detoks - pierwsza próba walki z materią :)

Postanowiłam w weekend przeprowadzić mały uzdrawiający eksperyment - oczyszczanie organizmu. W tym celu zrobiłam bardzo konkretne zakupy, a mianowicie całe mnóstwo owoców i warzyw. W piątek wieczorem wszystkie te dary natury, niestety nie wszystkie w wersji eko zostały poddane myciu. Najpierw moczyły się chwilę w misce z wodą i octem jabłkowym, potem były płukane pod bieżącą wodą, a następnie trafiały do drugiej miski, tym razem z roztworem sody oczyszczonej i kolejny raz pod prysznic w zlewie :)



Żeby się z tym jakoś zgrabnie zorganizować i niczego w amoku detoksu nie pominąć już w piątek zrobiłam inwentaryzację. Spisałam wszystkie zakupy, a lista nie była krótka i pogrupowałam wszystko na koktajle i soki. Polecam Wam koktajle, przepisów udało mi się zapisać siedem, ale wykorzystałam ich mniej, bo okazało się, że wcale nie chce się ciągle jeść. Dzięki spisowi sobotę zaczęłam wyborem, który koktajl rozpocznie eksperyment. I tak minął pierwszy dzień, dobrze zorganizowanym sięganiem po kolejne sztuki do przerobienia na postać płynną :)  Najgorzej smakował nam sok z buraka, mimo że bardzo mocno przełamany marchwią, jabłkami, rzodkiewką, świeżym ogórkiem i natką pietruszki. To nie są moje smaki. Zupełnie inaczej ma się sprawa z koktajlami, bo te po prostu uwielbiam. Mimo, że do detoksu trzeba lekko zmodyfikować zawartość i tak smakują pysznie. Modyfikacja to nie używanie żadnej formy nabiału, a więc koktajl nie ma mleka, jogurtu ani śmietanki. W zamian dolewałam wodę mineralną, a żeby uzyskać ładną postać emulsji, każdy koktajl miał w swoim składzie banana lub mango. Reszta dodatków to już Wasza dowolność, ja użyłam tego co jest dostępne i co najbardziej lubię, czyli maliny, borówki, melony, gruszki, ogórek świeży, imbir, natka pietruszki, ananas i avocado.
Niestety Głodomorek wyłamał się z szeregów, ale może to i lepiej, łatwiej walczyć tylko za siebie.
Ważne, że cokolwiek zjadł, nie robił tego przy mnie. I tak sąsiedzi robią dywersję, siejąc w koło zapachy obiadów :(
Na szczęście sobota się skończyła i to bez burczącego brzucha. Zasnęłam jak dziecko. I spałam tak mocno i słodko, że niedziela zaczęła się beze mnie. I co dziwne, nie obudził mnie głód. Koło dziesiątej stwierdziłam, że chyba jednak trzeba coś zmiksować. Kolejny koktajl, w pięknym słonecznym kolorze, bo za oknem chłodniej.
Żeby nie myśleć tylko o jedzeniu lub niejedzeniu postanowiliśmy wyruszyć do parku i skorzystać z lekkiego przyjemnego ochłodzenia.
W parku zapolowaliśmy aparatami na różne piękne przejawy natury. Ilość kwiatów i spokój panujący wśród drzew bardzo nas ukoił.




Po powrocie do domu nie czułam głodu, raczej chęć zmiany smaku, albo może pogryzienia jakiejś bardziej zwartej konsystencji. I na to znalazłam sposób. Arbuz - dobry na wszystko. Mimo, że mogę w niego wbić zęby to do żołądka spływa sam sok. Pycha. Jeszcze chwila i będę mogła zjeść coś bardziej treściwego.
Chyba pierwszy raz w życiu nie mogę doczekać się poniedziałku :)




Szczecin zaprasza - Kino od kuchni :)

Wszystkich kochających gotować, którzy w najbliższy wtorek będą w Szczecinie chciałam poinformować, że z kuchnią można wyjść na miasto :)


Kino od kuchni w szczecińskim Multikinie Galaxy.

W wydarzeniu weźmie udział Yan Tea ze swoją Bubble Tea.
Na ekranie zaś będziemy mogli zobaczyć komedię francuską "Miłość po francusku". Film opowiada o życiu Alice Lantins, 38 letniej pracoholiczki, która jest gotowa poświęcić miłość dla kariery.
Jak potoczy się jej historia?
Do sprawdzenia w najbliższy wtorek o godzinie 20 w Multikinie :)


piątek, 9 sierpnia 2013

Toż to dorsz kapitanie!

Uwielbiam ryby. Może nie widać ich na blogu, ale wynika to z tego, że obiadem z rybą mogę cieszyć się tylko sama, bo Głodomorek nie cierpi nic, co można w najmniejszym chociaż stopniu zaliczyć do owoców morza. A ponieważ nikt nie ma czasu robić dwóch obiadów, rzadko jadam rybę. Chyba, że tak jak dziś, każdy je to co lubi, a obie opcje robią się równie szybko i ze sobą nie kolidują w garnkach :)
Opcja bez ryby to kolby kukurydzy gotowane na parze, podane z masełkiem i ryżem.
Dla wielbicieli ryb mam drugi zestaw - grillowany filet z dorsza bez skóry, podany z ryżem. A dodatkowo kolba kukurydzy, pokrojona w półcentymetrowe plasterki, również grillowana. Ryba z grilla to obiad błyskawiczny. Polana delikatnie sokiem z limonki jest krucha i soczysta. Przyprawiłam ją ziołowym pieprzem, ostrą papryką i curry. Aromaty były nieziemskie, niestety nie każdy je docenia :)
Ryż jaśminowy również, jeśli macie ochotę, możecie lekko skropić sokiem z limonki. Nieoczekiwanie daje to bardzo smaczny efekt. Kukurydza z grilla jest chyba lepsza niż gotowana na parze, bo jeszcze bardziej chrupka i pachnąca. Oczywiście jeśli lubicie obgryzać małe krążki :)
Ahoj rybko, do następnego spotkania....



czwartek, 8 sierpnia 2013

Ostra paczka :)

Parę lat temu zrobiłam przymiarkę do sajgonek. Coś jednak poszło nie do końca jak powinno i papier ryżowy uległ biodegradacji jeszcze przed podaniem. Nie pamiętam nawet jak wtedy je przygotowywałam, to naprawdę było dawno. W głowie pozostało, żeby nie powtarzać już prób sajgonkowania w domu :)
Ale czas mija, złe wspomnienia się zacierają, można więc zrobić kolejne podejście, chociaż jak się zaraz przekonacie, znów nie takie do końca udane. Dlatego ten post nie jest o sajgonkach, tylko o ostrych paczkach, zapakowanych w papier ryżowy :)
Wrzucam je na bloga, bo bardzo nam smakowały, więc może ktoś się skusi na takie smaki.
W składzie paczki występują: pokrojona w małe słupki marchewka, podobnie pocięte rzodkiewki, jedna papryczka chili drobno pokrojona, wypestkowana, szczypiorek, kukurydza oraz makaron. Warzywa przed zapaczkowaniem marynowały się w soku z limonki z kolendrą, tymiankiem, miętą, pieprzem, zmiażdżonymi ząbkami czosnku i odrobiną ketjap manis. Kwadratowy papier ryżowy zwilżyłam wodą i na każdy arkusz, w jego dolnej części, nałożyłam odrobinę makaronu oraz warzywa. Tylko farszu było więcej niż powinno być w sajgonce, poza tym warzywka były dość kanciate, więc zamiast ślicznych spring rolls'ów wyszły mi paczuszki :)
Podałam je z zieleniną, czyli natką pietruszki, dodatkową odrobiną szczypiorku, kiełkami z rzodkiewki oraz pozostałymi warzywami z marynaty. Do maczania do wyboru był sos słodki chili oraz sos limonka z kolendrą. Ależ to było ostre, a jednocześnie pyszne. Mieszanka aromatów zachęcała do chrupania warzyw. Plusem, o którym muszę wspomnieć jest to, że oprócz makaronu - który wymaga chwili, żeby się ugotować - nie musimy w upalny dzień stać przy gorących garnkach.
Dla zrównoważenia ostrego obiadu zdjęcie jest niezbyt ostre ;)




poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Głodomorka kurczak satay :)

Urozmaicenie w kuchni przynoszą podróże, wyjazdy, lub ludzie. Każdy, kto lubi eksperymenty kuchenne, wyjeżdżając nie będzie szukał w nowym miejscu tego co zna, tylko z zainteresowaniem podda swoje podniebienie próbie poznawczej. Część z tych prób będzie nieudana, ale myślę, że większość będzie odkryciem i "przyjaźnią" na życie :)
Dzięki chęci poznawczej moja szuflada z przyprawami zaczyna pękać w szwach. W zamian każdy kto zawita na posiłek ma szanse skosztować czegoś, czego nigdy nie jadł. Czasem też ma szanse odnaleźć dawno zapomniany smak, który go kiedyś zachwycił. Głodomorek lubi ostre smaki, to dzięki niemu na szafce stoi słoiczek sambala. To również on sprowokował przeczesywanie internetu w poszukiwaniu ketjap manisu. Z różnych stron świata przybywają do naszej kuchni niby znane, a jednak odmienione mieszanki przypraw i sosów. Ketjap manis całkowicie wyparł klasyczny sos sojowy z jadłospisu. Sambal świetnie uzupełnił się z ajvarem.  A ostatnio dołączył do nas sos satay. Użyliśmy oryginalnego, pasteryzowanego sosu prosto z Tajlandii i myślę, że będzie to referencyjny smak do powtarzania, kiedy będziemy przygotowywać go samodzielnie. Przybliżę Wam jakie składowe ma sos: orzechy arachidowe (można użyć masła orzechowego), mleczko kokosowe, trawa cytrynowa, czosnek, papryczka chili, galangal.
Filet z kurczaka marynował Głodomorek, więc nie podam przypraw, ale tu stawiam na Wasze ulubione smaki. Kurczak nie musi być mocno przyprawiony, bo chcemy przecież delektować się smakiem sosu. Fileciki z kurczaka kroimy w dość małe paseczki i nabijamy na patyczki. Grillujemy aż się ładnie zarumienią. Gorące szaszłyki polewamy szczodrze sosem. Podajemy z ryżem. Pokusiłam się jeszcze na zrobienie sałatki z ogórka, rzodkiewki, szczypiorku i czosnku z jogurtem i odrobiną pokruszonej fety.
I chyba nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że obiad został SPAŁASZOWANY, bo bardzo, bardzo nam smakował :)



niedziela, 4 sierpnia 2013

Calafiornia dreaming :)

Pewien dorodny kalafior przykuł ostatnio moją uwagę na straganie. Wyróżniał się, był idealny. Do domu  wróciliśmy razem ;)
Postanowiliśmy spędzić trochę czasu w kuchni, wspólnie gotując. Tu dla kalafiora zaczęła się prawdziwa przygoda. Rozdrobniony na mniejsze cząstki zażył sauny w parowarze. Zmiękł i dał się rozdrobnić kulą do ciasta na całkiem małe kawałeczki. Dla rozrywki dostał przyprawy i towarzystwo. Przyprawy to sól, pieprz, zielona czubrica, kurkuma, sos sojowy i świeże listki oregano. Towarzyszami tej przygody była drobno pokrojona kula mozzarelli, jajko, czosnek,  otręby i mąka. Dla lepszego zmiksowania w imprezie udział wzięła oliwa z oliwek.
Kolejny etap  - relaks na gorących piaskach, tfu- papierze do pieczenia. Blacha wyłożona papierem pokryta została płasko kalafiorową masą. Stylizacja się jednak nie skończyła - wizualne efekty wyczarowały plastry kiełbasy chorizo, kontrastowo przykryte kawałkami kolejnej porcji mozzarelli. Całość posypana posiekaną cebulą, pokrojonymi czarnymi oliwkami i przyprawiona kolendrą. Brzuch piekarnika gościnnie i ciepło zaopiekował się całością przez jakieś trzydzieści minut. Po takich atrakcjach kalafior musiał odsapnąć posypany szczypiorem i natką pietruszki. Wrócił do mnie odmieniony, pyszny i piękny. Stylizacja się udała :)






Plamy na słońcu - tarta mango z borówkami :)

Staram się wypaść z sernikowego ciągu, więc dziś coś bardzo delikatnego i letniego. Tarta z musem mango obsypana borówkami.
Przygotowujemy kruche ciasto. Gotową kulkę ciasta owiniętą folią spożywczą odkładamy na pół godziny do lodówki. Obieramy dwa bardzo dojrzałe owoce mango. Skrawamy owoc dookoła pestki i miksujemy na pomarańczowy mus. Ciasto wyciągamy z lodówki, rozwałkowujemy i wykładamy do wysmarowanej masłem formy. Parę ukłuć widelca i wstawiamy do rozgrzanego piekarnika na dwadzieścia minut. Do ciasta użyłam tylko żółtko z jaja, pozostawiając białko do masy. Jeszcze jedno jajko rozdzielam i ubijam białka na sztywną pianę. W misie mieszam żółtko, odrobinę cukru (mango jest bardzo słodkie), 3/4 dużego opakowania mascarpone, dwie łyżki mleczka kokosowego i owocowy mus. Dodaję łyżkę mąki z tapioki, a na koniec białka, które delikatnie mieszam z resztą składników. Spód upiekł się i lekko ostygł. Wylewam masę i wstawiam tartę na trzydzieści minut do piekarnika.
Wyciągam wypiek, który przypomina słońce :) Jeszcze gorące słoneczko delikatnie głaszczę łyżką z kremem czekoladowym (możecie zrobić sami, lub skorzystać z gotowca eco). Krem roztapia się i daje łatwo rozprowadzić. Nie można zbyt mocno naciskać łyżeczki, bo łatwo zniszczyć delikatną powierzchnię musu. Smaruję czekoladą środek, ale zostawiam około centymetrową obręcz przy brzegach. Chcę, żeby ślad pięknego koloru nadal był widoczny. Na część pokrytą kremem układam borówki. Jedna przy drugiej, szczelnie pokrywają powierzchnię tarty. Teraz najtrudniejsza część - czekamy, aż mus dobrze ostygnie. Oczywiście możecie spróbować kawałek tarty, kiedy jest jeszcze ciepła, tylko wtedy jest bardzo delikatna i mus może się rozpłynąć. Żeby lepiej poczuć smak owoców potrzeba cierpliwości. Na drugi dzień, prosto z lodówki dostajecie na talerzyku kawałek słońca pokrytego borówkami :)



sobota, 3 sierpnia 2013

Skandaliczne gołąbki z bakłażana z chili :)

Skandal, skandal! - zakrzykną w duchu obrońcy klasyki :) Gołąbki to gołąbki, tu trzeba kapusty, potrzebny jest ryż. Nic z tego, bo dziś serwuję Wam zupełnie inną postać gołąbków.
Przy okazji jest to danie jarskie, więc na próżno wypatrywać w nich chociaż odrobiny mielonego mięsa. Cóż to zatem za cudaki? :)
Bakłażana kroimy w podłużne plastry, które solimy i odstawiamy na chwilę. Cukinię kroimy w cieniutkie plasterki i w ten sam sposób kroimy jedną średnią cebulę.
Gotujemy kaszę orkiszową, a kiedy już się ugotuje i lekko ostygnie mieszamy ją z serem feta, czerwonym pesto, zielonym groszkiem i drobno posiekaną papryczką chili bez pestek. Przyprawiamy do smaku.
W tym czasie grillujemy warzywa. Z cukinii powinny powstać delikatne płatki, które stracą swoją okrągłą formę. Najlepiej grillować je na płaskiej powierzchni, bo z grillowej siatki trudno je zdjąć. Możecie też grillować grubsze plastry, np. około pół centymetrowe.
Kiedy bakłażan jest już gotowy, każdy plaster smarujemy z jeden strony oliwką z czosnkiem i układamy jedne na drugim, aby wszystkie były lekko natłuszczone.
Za chwilę zabieramy jeden plaster i na jego szerszym końcu układamy łyżkę kaszy i zawijamy. Z jednego dorodnego bakłażana powinniśmy otrzymać około ośmiu gołąbków :)
Układamy je na talerzach, dekorując cukinią i cebulą. Ponieważ są dosyć ostre, podajmy je z paroma listkami sałat bez dodatkowych ostrych sosów. Całe danie możemy skropić delikatnie sokiem z limonki.
Oberżyna to świetny schowek na różnego rodzaju farsze, a do tego grillowana pięknie się roluje :) No i bardzo lubi czosnek. Do tego dania dobrym dopełnieniem byłby jeszcze kawałek pomarańczy, niestety z powodu upałów priorytetem było wyciskanie soku z cytrusów. Może następnym razem dodam taki akcent.



piątek, 2 sierpnia 2013

Pełnoziarnisty omlet nakrapiany borówkami :)

Chcę Wam przedstawić kolejny egzemplarz omleta. Użyłam pełnoziarnistej mąki orkiszowej. Dla aromatu dodałam do ciasta pół łyżeczki pasty z wanilii.  Jak to bywa z mąką pełnoziarnistą omlet jest ciemniejszy i bardziej syty, ale w trakcie jego smażenia możecie napotkać na małe utrudnienia, ponieważ nie będzie tak giętki i elastyczny, jak ten z jaśniejszej mąki. W związku z tym podnoszenie brzegów w celu podlewania płynnym ciastem powinniśmy rozpocząć kiedy pierwsza warstwa dobrze się wypiecze. Również przy odwracaniu zwolnijcie tempo i zróbcie to delikatnie, tak żeby omlet nie pękł, a pozostałości płynnego ciasta nie wylądowały poza patelnią :)
Kremem czekoladowym wysmarowałam jeszcze gorący omlet, na warstwę rozpuszczającej się czekolady nałożyłam jogurt naturalny i posypałam sporą ilością borówek. Jeśli nie użyjecie kremu czekoladowego polecam Wam zastąpienie go miodem, który rewelacyjnie pasuje do borówek.
Po takim śniadaniu z energią można zabrać się za codziennie sprawy :)