Dla wnikliwych czytelników od razu wyjaśnienie - tak, tak, falafel był już na blogu. Wracam do niego, bo tym razem jest bliższy oryginałowi, a sama potrawa jest godna polecenia.
Jakiś czas temu udało mi się upolować "za grosze" książkę, która gromadzi oryginalne przepisy kuchni śródziemnomorskiej. Znalazłam w niej kilka faworytów i stopniowo planuję realizować ich wykonanie. Są to libańskie zupy, egipskie sałatki oraz właśnie falafel.
Suszona cieciorka czekała już od jakiegoś czasu w spiżarni. Kupiłam ją właśnie z myślą o kotlecikach. Zamoczyłam dwieście gram ziarenek w wodzie i pozostawiłam na noc do namoczenia. Rano, jak tylko wstałam wypłukałam ziarna, zalałam świeżą wodą i nastawiłam do gotowania. Trzeba doprowadzić zawartość garnka do wrzenia, a potem zmniejszyć gaz i gotować jeszcze przez około godzinę. Ja gotowałam całość około 50 minut, czyli dokładnie tyle czasu ile miałam rano przed wyjściem do pracy :)
Cieciorka została w gorącym garnku do mojego powrotu.
Gotuje się ją bardzo dobrze, nie przywiera do dna garnka i nie wymaga częstego mieszania. Woda wygotowała się niemal całkowicie.
Tak ugotowaną cieciorkę wrzuciłam do malaksera, dodałam łyżkę kolendry, łyżkę kuminu, sól i pieprz do smaku, garść natki pietruszki, ząbek czosnku oraz dużą cebulę i zmiksowałam do postaci dość gruboziarnistego puree.
Do warzyw dodałam odrobinę soku z limonki i dwie łyżki mąki.
Wymieszana masa daje się bardzo ładnie formować w niewielkie kuleczki, które na końcu delikatnie spłaszczamy dłonią. Żeby nadal trzymać się przepisu musiałam przygotować tłuszcz do głębokiego smażenia. Oczywiście wybrałam olej kokosowy. W celu zminimalizowania ilości tłuszczu użyłam małej patelni. Pewnie kojarzycie patelnie, na których idealnie smaży się jedno sadzone jajo - moja jest właśnie taka. A do tego ma dość wysoki rant, więc nadała się idealnie. Rozgrzałam mocno olej kokosowy, którego poziom sięgał około dwóch centymetrów i zanurzyłam w nim pierwsze cztery kotleciki. Pięknie się zarumieniły, potem obróciłam je na drugą stronę i również pozwoliłam się przyrumienić. Wyszły pyszne i chrupiące brązowe falafele. Nie podałam ich w chlebku pita, ponieważ miałam już ugotowany ryż. Zamiast dipa podałam różne warzywa drobno pokrojone i wymieszane z jogurtem naturalnym oraz ziołami. Zjedliśmy smaczny i lekki obiad, a Głodomorek powiedział, że jak są falafele to on nie musi jeść mięsa. To chyba najlepsza rekomendacja :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz