Uwielbiam czereśnie. Gdzieś na granicy pamięci, już poważnie zatarte pojawiają się migawki z dzieciństwa i wyjazdy do dziadków na wieś. Pamiętam czereśnie zerwane z drzewa, pamiętam kolory, zapachy ogrodu, które dziś nie są już dla mnie realne, ale wyświetlają się pod powiekami jak bajka. Cały ogród był bajkowy. Do dziadków jechaliśmy przez pół Polski i dojeżdżaliśmy do nich najczęściej jeszcze przed wschodem słońca. Jak to dziecko, docierałam w półśnie, ale już wtedy uwielbiałam kolory świtu. W ogrodzie stała szklana kula, chyba była pomarańczowa. Stała na wysokim słupku kojarzącym się z koleją :) Dziś nie mam się już kogo zapytać, jakie było przeznaczenie tego słupka, skąd się wziął wraz z kulą, ale wiem, ze kiedy wstawało słońce, pięknie rozświetlało kulę.
Te wszystkie obrazy natury, kolory i światło to najpiękniejsze wspomnienia, które mi z tych wyjazdów pozostały. Dzieci zawsze wybierają bajkę, bo ona jest bezpieczna i kojąca.
Ale wracajmy do czereśni. Nie kupowałam ich zbyt wiele przez ostatnie lata, aż tu nagle wybraliśmy się po truskawki na nasz hurt i.... oprócz kobiałki truskawek zanieśliśmy do domu 5 kilogramów czereśni :)
Byliśmy tak spragnieni tych czarnych owoców, że część zjedliśmy od razu po umyciu zamiast obiadu. Pozostałe czereśnie zostały rozparcelowane do różnych celów.
Pól kilograma słodkości wydrylowałam chińską pałeczką, przeznaczając je do drożdżowego placka. Średnią blachę wyłożyłam ciastem, na ciasto rozłożyłam owoce, które wcześniej były zasypane cukrem migdałowym. Po upieczeniu posypałam owoce połamaną na małe kawałeczki białą czekoladą.
Ciasto upiekło się wieczorem. Nie przeszkodziło nam to oczywiście zasiąść z kawałem słodkości w jednej i kubkiem zimnego mleka w drugiej ręce :)
Tak dojrzałe owoce nadają się do wypieku idealnie. Przez chwilę moja kuchnia stała się czarodziejskim ogrodem z dzieciństwa :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz