sobota, 29 czerwca 2013

Muffiny jak maliny :)

Po raz kolejny postanowiłam spróbować upiec muffiny. Moje sylikonowe formy na muffiny nie były chyba dobrym zakupem. Mają niecodzienne kształty, między innymi dwóch serc, torebki, kuferka i ust i zupełnie nie muffinowe rozmiary. Ale skoro już je mam, trzeba z nich korzystać :) Najważniejsze to ocenić proporcje, ponieważ formy są dosyć duże. Wydaje mi się, że jest to rozmiar około 6 klasycznych muffinek. Takimi też proporcjami sugerowałam się robiąc ciasto. Chciałam coś lekkiego a niestety tym razem nie miałam żadnych świeżych owoców. Przypomniała mi się ostatnia próba wykorzystania malin z nalewki do kremu i zdecydowałam, że do muffin też się nadadzą :)
Ciasto zmieszałam z otrębami i dodałam owoce. Wymieszałam wszystko szybko i wlałam do foremek. Żeby nie ryzykować problemów z wyciągnięciem babeczek wyłożyłam formy papierem do pieczenia. Ponieważ mają one kształty nietypowe, również ostatecznie wypieki wyszły o trochę dziwnych kształtach.
Na wierzch każdą babeczkę posypałam pokrojoną białą czekoladą.
W smaku wyszły pyszne. Świetne jako drugie śniadanie. Dzięki otrębom syte, a dzięki malinom bardzo aromatyczne. Kolejny etap zmagań z muffinami został pokonany. Może następne będą wreszcie również wyglądały jak trzeba :)


piątek, 28 czerwca 2013

Batat i indyk w klopsie

Walka o polubienie batatów trwa. Coraz bardziej się do nich przekonuję. Nawet wymyśliłam sobie całkiem autorski i nie inspirowany niczym przepis na pieczeń lub bardziej swojsko - klops - z tego warzywa.
Dwa średnie bataty umyte i obrane ścieramy na tarce o drobnych oczkach wraz z cebulą i dwiema marchewkami. Pulpę mieszamy z mięsem mielonym, ja tym razem użyłam mielonej piersi indyczej.
Doprawiłam masę dosyć ostrymi przyprawami, bo i łyżeczką sambala i łyżką sosu imbirowego, a także odrobiną tandori masali. Z mniej ostrych przypraw użyłam kuminu, soli i czarnego pieprzu, pokrojonych w plasterki 3 ząbków czosnku oraz całkiem sporej ilości posiekanych świeżych ziół. Podczas mieszania dodałam duże wiejskie jajko, dwie łyżki koncentratu pomidorowego  i odrobinę bułki tartej.
Dwie sylikonowe keksówki wyłożyłam na dnie ugotowaną na parze fasolką szparagową. Na fasolkę wyłożyłam masę mięsno-warzywną.
Obie formy przykryłam folią aluminiową i wstawiłam do nagrzanego na 180 stopni piekarnika. Po czterdziestu minutach zdjęłam z form folię i wstawiłam je do piekarnika na kolejne dwadzieścia minut i podkręciłam temperaturę do 195 stopni.
Kiedy klopsy były gotowe wyłożyłam je obracając do góry nogami na talerz. Dzięki temu zyskałam element ozdobny - fasolkę szparagową.
Pokrojone w plastry kawałki pieczeni powędrowały na talerze. Pychota - połączenie słodkiego batata z mocno pikantnymi przyprawami w takiej formie daje możliwość silnego przeniknięcia się smaków. A dodatkowo takie połączenie powoduje, że mięso z indyka nie jest suche. Klops wyszedł bardzo delikatny i wilgotny. Lubię mieć tak smaczne pomysły :)



środa, 26 czerwca 2013

Przaśny placek drożdżowy czereśniami wypełniony po brzegi :)

Uwielbiam czereśnie. Gdzieś na granicy pamięci, już poważnie zatarte pojawiają się migawki z dzieciństwa i wyjazdy do dziadków na wieś. Pamiętam czereśnie zerwane z drzewa, pamiętam kolory, zapachy ogrodu, które dziś nie są już dla mnie realne, ale wyświetlają się pod powiekami jak bajka. Cały ogród był bajkowy. Do dziadków jechaliśmy przez pół Polski i dojeżdżaliśmy do nich najczęściej jeszcze przed wschodem słońca. Jak to dziecko, docierałam w półśnie, ale już wtedy uwielbiałam kolory świtu. W ogrodzie stała szklana kula, chyba była pomarańczowa. Stała na wysokim słupku kojarzącym się z koleją :) Dziś nie mam się już kogo zapytać, jakie było przeznaczenie tego słupka, skąd się wziął wraz z kulą, ale wiem, ze kiedy wstawało słońce, pięknie rozświetlało kulę.
Te wszystkie obrazy natury, kolory i światło to najpiękniejsze wspomnienia, które mi z tych wyjazdów pozostały. Dzieci zawsze wybierają bajkę, bo ona jest bezpieczna i kojąca.
Ale wracajmy do czereśni. Nie kupowałam ich zbyt wiele przez ostatnie lata, aż tu nagle wybraliśmy się po truskawki na nasz hurt i.... oprócz kobiałki truskawek zanieśliśmy do domu 5 kilogramów czereśni :)
Byliśmy tak spragnieni tych czarnych owoców, że część zjedliśmy od razu po umyciu zamiast obiadu. Pozostałe czereśnie zostały rozparcelowane do różnych celów.
Pól kilograma słodkości wydrylowałam chińską pałeczką, przeznaczając je do drożdżowego placka. Średnią blachę wyłożyłam ciastem, na ciasto rozłożyłam owoce, które wcześniej były zasypane cukrem migdałowym. Po upieczeniu posypałam owoce połamaną na małe kawałeczki białą czekoladą.
Ciasto upiekło się wieczorem. Nie przeszkodziło nam to oczywiście zasiąść z kawałem słodkości w jednej i kubkiem zimnego mleka w drugiej ręce :)
Tak dojrzałe owoce nadają się do wypieku idealnie. Przez chwilę moja kuchnia stała się czarodziejskim ogrodem z dzieciństwa :)





wtorek, 25 czerwca 2013

Lekka tarta z tofu i papryką

W upalne dni wydaje się, że wszystko co gotujemy powinno być leciutkie, pasujące do letniej pogody. Zawiesiste sosy i smażone mięsa nie komponują się dobrze z upałem. Szczególnie jeśli mają być spożyte na powietrzu, w tym przypadku na pikniku.
Piknikowa tarta jest oczywiście na spodzie z mąki graham, z olejem kokosowym i odrobiną przypraw. Do wypełnienia posłużyło mi tofu, tym razem nie wędzone, ale jego bardzo miękka i delikatna wersja, dająca się rozkruszać na drobne kawałeczki, przypominające w wyglądzie jajecznicę. Tofu zostało podsmażone na odrobinie wędzonego boczku, bardzo drobno pokrojonego. Przyprawiałam dużą ilością świeżych ziół. Nie zabrakło więc oregano, tymianku, kolendry. Dla ładniejszego koloru i dla zdrowia dodałam pół łyżeczki kurkumy. Ostudzone tofu wymieszałam z odrobiną jogurtu naturalnego i jajkiem. Tak przygotowaną masę wyłożyłam na podpieczony spód. Posypałam pokrojoną w kostkę czerwoną papryką i doprawiłam czarnuszką.
Po dwudziestu minutach tarta była gotowa i mogła odsapnąć przez noc do następnego dnia, kiedy to została wywieziona w "teren zielony" i zjedzona z pyszną surówką i sosem chilli.
Różowe wino świetnie sprawdziło się jako dodatek, w końcu danie było lekkie, więc wino nie mogło go zdominować.
Jedno jest pewne - uwielbiam pikniki :)



niedziela, 23 czerwca 2013

Piknikowa story

Marzył mi się piknik już od dawna. Nie znajduję wytłumaczenia, czemu taka fajna forma spędzenia czasu musiała mi się marzyć, skoro tak prosto można ją zrealizować. Mam tylko nadzieję, że teraz już będziemy częściej z niej korzystać.
Bo piknik ma w sobie coś magicznego, piękna pogoda, bliskość natury, spokój. A do tego nie wymaga wiele. To nie wyjazd nad wodę, nie trzeba pakować miliona niezbędnych rzeczy. Wystarczy koc, koszyk z prowiantem, dobre towarzystwo i miejsce, w którym to wszytko nabierze oprawy.
Ja takie miejsce znalazłam parę lat temu, spacerując po parku. Między najczęściej uczęszczanymi jego częściami, gdzie w weekendy spotyka się setki ludzi, przechodzimy przez dość rozległą polanę, która od razu działa uspokajająco, a co najważniejsze, niewiele jest na niej osób. Odkąd pierwszy raz przez nią przewędrowałam, marzyłam o tym pikniku.
I dziś właśnie tam rozłożyliśmy kocyk pod drzewem. Z początku trochę niepewni, bo ciemne chmury od rana przesuwały się po niebie, ale cóż, jak się okazuje, nie zawsze warto się przejmować pogodą. A ona zdecydowanie chciała nas zniechęcić. Jak tylko porozkładaliśmy się wraz z prowiantem na kocu zaczął padać deszczyk :) Jednak był tak delikatny i ciepły, że postanowiliśmy uznać to za dodatkową przyjemność i kontynuować relaks. Cierpliwość się opłaciła, deszczyk minął, chmury przepłynęły i wyszło piękne słońce. W między czasie zdążyliśmy już spałaszować muffiny i skosztować tartę z tofu i papryką, popijając wszytko różowym (jakżeby inaczej na pikniku) winem.
Lekko senni i zadowoleni zajęliśmy się słodkim nic nie robieniem. Ale sami zobaczcie, czy w tak pięknych okolicznościach przyrody można chcieć czegoś więcej :)




sobota, 22 czerwca 2013

Makrela w czerwieni

Upał wygania z kuchni i osłabia wenę. Lubię upał, ale tylko pod warunkiem, że mogę cieszyć się nim nie myśląc o niczym innym. Kiedy spędza się upalny dzień w biurze, wcale nie jest miło. Ciężko jest skupiać myśli na merytoryce zadań. Na mieście nie jest lepiej, aut co prawda trochę mniej, ale styl jazdy przy tej pogodzie pozostawia wiele do życzenia. Strach się bać, kto zaraz zachowa się w sposób zupełnie nieprzewidywalny :)
W domowym zaciszu człowiek chciałby odpoczywać, ale jeść się chce. Trzeba mądrze wybrać menu, najlepiej żeby danie wymagało "zimnego" przygotowania, a potem już samo dało sobie radę na kuchence :)
Wieczór nie przynosi oczekiwanej ulgi, powietrze gęstnieje, ospałość trzyma obręcz na głowie i ją zaciska.
Wyrwać się z tego można na kilka sposobów, dla mnie zbawienny okazał się chłodny prysznic. Przełamałam chęć do dolce far niente i zabrałam się za pastę z makreli. Do miseczki wrzuciłam mięso ze średniej makreli, pokrojone drobno dwa jaja na twardo i posiekany szczypior. Doprawiłam łyżką śmietanki chrzanowej, łyżką musztardy, łyżką łagodnego ajvaru i dwiema łyżkami jogurtu naturalnego. Dodałam odrobinę soli, pieprzu i ostrej papryki. Chcąc zachować elementy składowe w miarę widoczne, nie użyłam do wymieszania blendera, tylko dużego widelca do sałat. Spisał się dobrze, pasta daje się rozsmarować, a składniki nadal są widoczne.
Rano ciąg dalszy kleistego powietrza. A ja otwieram lodówkę, pobierając przy okazji trochę chłodu całą powierzchnią ciała. Z lodówki wyciągam zimną pastę z makreli i smaruję nią bułeczkę. Lato, lato, lato ech że Ty :)


piątek, 21 czerwca 2013

Bigossss w kolorze red :)

Uwielbiam bigos z młodej kapusty, który gotuje moja mama. Nigdy go nie przebiję, bo sam fakt, że to mamusi ręce zrobiły ma wpływ na to, jak bardzo mi on smakuje :) Postanowiłam zrobić własną wersję, zupełnie nie opierając się na oryginale.
Do dużego garnka wrzuciłam dwie łyżki oleju kokosowego, na którym zeszkliłam dwa ząbki czosnku i młodego pora. Na to wrzuciłam młodą kapustę i jedną czerwoną paprykę, pęczek świeżego koperku oraz kostkę wędzonego tofu. Wszystko dosyć drobno pokrojone.
Całość przyprawiłam kuminem, solą, pieprzem i liściem laurowym.
Kiedy wszystko się poddusiło dodałam czerwonego pesto oraz koncentrat pomidorowy i dosłodziłam syropem z agawy.
Taki bigosik odstał noc i na drugi dzień zjedliśmy go z młodymi ziemniaczkami.
Mama nie musi się martwić o konkurencję, bo to całkiem inne smaki, ale muszę przyznać, że udało się pobigosić :)






środa, 19 czerwca 2013

Ciasto podwójny graham z truskawkami

Nie wiem, czy przygody w kuchni można porównać ze sztuką i twórczością, ale jedno jest pewne. To co czasem mnie ogarnia w związku z jakimś pomysłem kulinarnym śmiało można nazwać twórczym szałem :)
Dlaczego? Chociażby dlatego, że nic nie jest w stanie mnie powstrzymać przed realizacją. Tak było ostatnio, kiedy wymyśliłam sobie, że czas już upiec ciasto z truskawkami pod kruszonką. Niby prosta sprawa, tyle tylko, że prosta jest wtedy, kiedy macie wszystkie składniki i możecie się pochwalić przynajmniej średnią sprawnością rąk i głowy. Ja nie mogłam :)
Ze składnikami czasem jest problem, jeśli nie używacie w kuchni ogólnie dostępnych produktów. Ja nie używam :) Kilka lat temu zaczęłam się interesować tym co wkładam do koszyka w sklepie. Nie jestem restrykcyjną zwolenniczką zdrowej diety, ale świadomość ile chemii trafia do naszego organizmu otworzyła mi oczy na tyle, żeby stworzyć sobie pewne zasady. Jeśli jesteście ciekawi, piszcie w komentarzach, to opowiem Wam więcej pisząc o tym specjalny post na blogu.
A ten post jest o cieście. Ciasto jest z mąki. Ja kupuję mąkę orkiszową, ekologiczną, różne jej typy. Ale nie zawsze mam do niej dostęp. I tak było tym razem, nie mogłam kupić mąki orkiszowej, której używam do wszystkich wypieków, a w domu została tylko skromna jej szklanka. Do ciasta potrzebowałam dwóch szklanek mąki więc uzupełniłam braki mąką orkiszową graham.
W przepisie którym się inspirowałam  w składnikach znajdziecie jeszcze olej i mleko sojowe. Olej to olej, więc użyłam kokosowego rozpuszczonego do postaci płynnej. Mleka sojowego nie używam, więc zastąpiłam je jogurtem naturalnym i zwykłym mlekiem. I ograniczyłam ilość cukru brązowego.
Kruszonkę na ciasto również zrobiłam z mąki graham i oleju kokosowego i chciałabym Was do tego połączenia namawiać po raz kolejny, bo kto spróbuje takiej kruszonki, nie będzie chciał innej :) Dziesięć minut przed wyjęciem ciasta z piekarnika posypałam je płatkami migdałów.
Ciasto grahamowe jest cięższe, więc nie wyrasta na tak puszyste, jak pewnie jesteście przyzwyczajeni, ale taka odrobinę bardziej razowa wersja jest równie pyszna, a przy okazji bardziej sycąca, więc zamiast zjeść popijając zimnym mlekiem pół tortownicy ciasta za jednym zamachem, poczujecie się nasyceni już po jednym kawałku :)





wtorek, 18 czerwca 2013

Torcik bez pieczenia

Po ostatnich nieoczekiwanie zrobionych naleśnikach, które przypominają biszkopt, postanowiłam wykorzystać przepis jako deser. Upiekłam naleśniki, tym razem dodając do ciasta cukier waniliowy, z zamiarem zrobienia tortu :)
W związku z tym, że naleśniki miały udawać piętra tortu upiekłam je trochę grubsze. I rzeczywiście sprawdziły się w swojej roli.
W torcie jednak ważny jest nie tylko biszkopt, ale również krem. A w tym przypadku dwa kremy. Pierwotnie chciałam zrobić torcik truskawkowy, ale wiecie jak to u mnie z takimi planami. Nagle mam inny pomysł i muszę go realizować. Tak właśnie było tym razem, ponieważ już od jakiegoś czasu głowiłam się jak wykorzystać otrzymane w całkiem słusznej ilości kilku słoiczków maliny z nalewki. Owoce te mają dodatkowy atut - są całkowicie ekologiczne. Takiego dobra po prostu nie można zmarnować. I tak powstał krem malinowy, który dodawał torcikowi całkiem przyjemny, chociaż nie nachalny aromat alkoholu :)
Drugi krem już znacie ze zwariowanego ciastka. Krem orzechowy - jest tak pyszny, że po prostu musiałam go powtórzyć. Naleśniki na zmianę smarowałam kremami, na końcu  również wierzch i boki, tak żeby jeszcze bardziej udawały prawdziwy torcik. Ozdobiłam go paroma truskawkami, które dodały całości świeży akcent swoim lekko kwaskowatym smakiem.
Torcik wykonuje się błyskawicznie, nie trzeba się stresować, że biszkopt się nie uda :)



niedziela, 16 czerwca 2013

Zapiekanka "nie wykwintna" ;)

Dziś postanowiłam zakończyć tydzień porządkami w lodówce. Zazwyczaj w niedzielę gotuję coś wyjątkowego, tym razem też się udało, ale do wykwintnych tej zapiekanki nie zaliczę. Chociażby ze względu na niedowierzanie Głodomorka, kiedy dowiedział się, że w zapiekance będzie kapusta :)
Jak więc zabrać się za zapiekankę? Do parowaru wrzucam ćwiartkę młodej kapustki i dwa młodziutkie pory. Gotuję je 5 minut i zastępuję je młodymi ziemniakami i marchwią.
W tym czasie obcinam całkiem pokaźny bukiecik ziół i tnę je drobno. Przyjemność niesamowita - aromat ziół rozchodzi się po kuchni.
Do lekko wysmarowanego oliwą naczynia żaroodpornego zaczynam wykładać warstwy zapiekanki - pierwsze trafiają ziemniaczki i marchew, posypuję warstwę ziołami. Na nie wykładam poszatkowaną kapustkę i pory. Przykrywam warzywa odrobiną pokruszonej fety, posypuję papryką i czosnkiem. Teraz pora na bardzo cienko pokrojoną kiełbasę, której naprawdę dajemy odrobinę, tylko dla dodatkowego aromatu.
Całość zalewamy beszamelem i rozkładamy jedną, pokrojoną w plastry mozzarellę. Posypujemy papryką, czarnuszką i pieprzem i zakrywamy. Naczynie wkładamy do rozgrzanego piekarnika na około 25 minut. Zapiekanka najlepiej smakuje kiedy nie jest już gorąca, dlatego ja wstawiłam ją trochę wcześniej, żeby dać jej czas nabrać aromatu i smaków.
Z czerwonym winem smakowała wyśmienicie i w sumie, dość wykwintnie :)
Obraz poniżej jest mało wykwintny, bo przypomniałam sobie o konieczności zrobienia zdjęcia po konsumpcji :)




sobota, 15 czerwca 2013

Kobiałka pełna słońca :)

Wg mnie czerwiec jest najsmaczniejszym miesiącem roku, głównie za sprawą sezonu na truskawki.
Wczoraj wieczorem wybraliśmy się z Głodomorkiem na spacer na pobliski hurt. Zanim jeszcze naszym oczom ukazały się wystawione tam plony ziemi poczułam ten zapach. Powietrze pachniało truskawkowo :) To było oszałamiające, niesamowite i bajkowe :) A przede wszystkim bardzo przyjemne. Za chwilę mogliśmy wybierać wśród najróżniejszych truskawek. W takim miejscu, w którym zjeżdżają się ludzie z całego kraju, można zobaczyć naprawdę wiele gatunków tego owocu, jak również ocenić, jak dopisała pogoda w regionach :)
My wybraliśmy kobiałkę dość drobnych owoców, za to wyjątkowo twardych, czerwonych i słodkich. Skusiły nas również przepiękne, duże maliny, które zebrano w naszym regionie.
Z takimi łupami ruszyliśmy do domu. I mimo późnej pory zdecydowałam, że przy takiej ilości owoców nie ma co czekać, tylko trzeba je zagospodarować :)
Na początek oczywiście coś dla spragnionych po spacerze - prosty koktajl z truskawek, jogurtu i kardamonu.
Po takim wstępie nabrałam sił i pomysłów i zabrałam się za obieranie kolejnych egzemplarzy :)
Część zmiksowana z odrobiną syropu z agawy i jogurtu zamienia się w zamrażarce w pyszne lody dla ochłody :)
Ale na tym nie koniec. Postanowiłam zrobić clafoutis, a właściwie dwa, jeden malinowy a drugi truskawkowy. Zmiksowałam więc szybko składniki płynnego ciasta. Dwie formy wysmarowałam masłem i wyłożyłam owocami. Zalane masą wstawiłam ostrożnie do piekarnika. Po 50 minutach wyjęłam obie formy i zostawiłam do ostygnięcia. Truskawkowy clafoutis zjedliśmy jako deserowe zakończenie dnia.
Malinowy czekał na nas rano i był naprawdę pysznym śniadaniem.
Jak tylko pojawią się ciemne, ciężkie od soku i słodkie czereśnie zabieram się za clafoutis czereśniowy z pestkami, żeby poczuć jego oryginalny aromat.
Gdybyście nie mieli pomysłu, co jeszcze zrobić z truskawkami, polecam Wam ten prosty deser :)



piątek, 14 czerwca 2013

Wieczorna wena :)

To był taki dziwny dzień, niby ok, ale wieczorem humory się popsuły :(
Postanowiłam nie poddawać się nastrojowi i powędrowałam do kuchni. Mimo późnej godziny zabrałam się za eksperyment ciastkarski :)
Bardzo chciałabym zminimalizować używanie masła w kuchni do niezbędnego minimum i, w miarę możliwości, zastąpić je olejem kokosowym.
Tym razem postanowiłam zrobić małe tarty na kokosowym spodzie. Pierwszy błąd, którego nie powtórzę przy następnej próbie, nie rozpuściłam oleju do postaci płynnej. A jego stała postać ciężko daje się rozmieszać i rozgnieść z resztą składników. Nie poddałam się jednak, ale miałam już na tym etapie świadomość, że kruchy spód nie będzie kruchym spodem :) Chociaż nie było tak źle. Ciasto po pobycie w lodówce było niesamowicie elastyczne. Zostało wyłożone do małych foremek i trafiło do piekarnika.
Upiekły się trochę niekształtne spody, jednak najważniejszy w całym przedsięwzięciu był krem, który sobie wymyśliłam. Krem orzechowy :)
W moździerzu zmiażdżyłam pół filiżanki orzechów laskowych. Do miski wrzuciłam małe opakowanie serka mascarpone, dwie łyżki masła orzechowego (ja używam wersji eko, bez cukru i soli), łyżkę dobrego miodu, dorzuciłam okruszki orzechów, mielony imbir i kardamon. Całość zmieszałam mikserem na masę.
Kiedy upieczone ciasteczka ostygły wyłożyłam na nie krem orzechowy.
Żeby nie było zbyt mdło, każda foremka została posypana borówkami, które szybko zadomowiły się w orzechowym kremie :)

Wymianę masła na olej poddam jeszcze kolejnym próbom, bo ciasto smakuje rozkosznie kokosowo i pięknie pachnie. Masa orzechowa świetnie się z takim pachnącym ciastem komponuje. Następnym razem muszę zadbać o piękniejszą formę końcową :)





środa, 12 czerwca 2013

Słodkie piekło :)

Batat, patat, słodki ziemniak, wilec ziemniaczany - to moje drugie podejście do tego warzywa. Dopiero drugie, bo jego smak w jakiś dziwny sposób kojarzy mi się z bobofrutami wystanymi przez mamę w kolejkach w tych ciężkich, topornych czasach :) Bobofruty bardzo lubiłam, tylko one mi się kojarzyły tylko i wyłącznie z owocami. A tu taki niby ziemniaczek, kolorek taki podejrzany, smak jeszcze bardziej, nie do końca jestem przekonana. Ale przekora każe próbować. I pomysł zacny w głowie się narodził. Cóż więc robić, czas się zabierać za zapiekanką.
Udka z kurczaka drobno pokrojone marynuję w soku z limonki, kolendrze, chili, czosnku, soli i pieprzu. Batata obieram. Dołącza do niego kilka ziemniaków klasycznych :) dwie duże marchewki i dwa młodziutkie pory. Korzenie kroję w plasterki, marchew w poprzeczne. Układam plastry w parowarze i gotuję pięć minut.
Na patelni na oleju kokosowym szklę pora posiekanego w cieniutkie plasterki, dorzucam do niego zamarynowane udka. Na końcu dodaję koncentrat pomidorowy i dosładzam syropem z agawy.
Piekarnik się już nagrzewa, a ja spryskuje oliwą naczynie żaroodporne i rozkładam jak puzzle elementy zapiekanki :)
Pierwsza warstwa to bataty, które dodatkowo posypuję odrobiną soli i tymianku, na to pierwsza warstwa udek i ziemniaki, które też delikatnie posypuję solą i dodaję szczodrze tymianek. Kolejna warstwa mięsa i wieńczę dzieło prostokątami marchwi. Marchewka uwielbia czosnek, więc doprawiam ją czosnkiem i trochę dla ozdoby, a bardziej dla aromatu układam w centralnym punkcie gałązkę rozmarynu.
Żeby całość nie była za sucha, polewam wszystko delikatnie ostrą oliwą.
Zapiekanka w piekarniku spędziła tylko 25 minut. Porcje na talerzach posypałam czarnuszką i czarnym pieprzem.
O mizerii jak zawsze, nie muszę nawet wspominać :)





poniedziałek, 10 czerwca 2013

Idealny dzień...

Bałtyk zawsze był dla mnie pełen magii i uroku. Uważam, że nasze morze jest jednym z najpiękniejszych jakie widziałam. Pogoda dzięki temu, że bywa kapryśna pozwala nam zobaczyć różne oblicza naszego akwenu i za to właśnie najbardziej go cenię i kocham.
Niby blisko mamy nad  to morze, niby to tylko sto kilometrów, ale jak wiadomo infrastruktura drogowa w naszym kraju zniechęci każdego do podróżowania. Gdy się już jednak zwalczy niechęć do stania w korkach można ruszyć w drogę.
Tak też postanowiliśmy zrobić w niedzielę. Bardzo miłe zaskoczenie  - nie było korków :)
A na miejscu cisza, spokój przedsezonowej plaży. Przeżycie jest boskie, leżeć na piasku i naprawdę usłyszeć szum fal, bez konieczności strzyżenie uszami i wyławiania tego ukochanego dźwięku z miliona innych towarzyszących zazwyczaj zatłoczonym kurortom.
Cud miód - leżymy i upajamy się chwilą. Woda ciepła, można się kąpać, nawet prądy morskie są dziś dla nas łaskawe :)
Po takim transcendentnym przeżyciu czas na kolejne rozkosze - ulubiona kawiarnia, w której serwują pyszną kawę w ładnym wnętrzu i w fajnym klimacie. Można porozmawiać z właścicielką, która sama piecze podawane tam pyszne ciasta. Wymienić się tajemną wiedzą kulinarną :)
Potem jeszcze spacer i ruszamy dalej - jedziemy piękną trasą ocienioną drzewami Wolińskiego Parku Narodowego - ponad 20 kilometrów podziwiania kolejnego przejawu potęgi natury.
Wycieczka kończy się przystankiem w następnej miejscowości nadmorskiej. Tu zatrzymujemy się tylko na chwilę i ruszamy na teren kutrów rybackich, żeby dać się owionąć dymom z wędzarni.
To się nazywa świeża rybka. Ilość wędzarni oszałamia trochę, ale warto przyjechać, żeby móc zjeść jeszcze ciepłą od wędzenia rybę.
Baterie naładowane, ryby kupione, czas wracać do domu. Ten dzień był idealny, zapisuję go, żeby dłużej móc pamiętać, że naprawdę się wydarzył :)









niedziela, 9 czerwca 2013

Serniczku podaj się :)

Pamiętacie bajkę o stoliczku nakryj się? Czasem taki stoliczek by się przydał, ale gdyby miał nakrywać się codziennie, to było by mi smutno. Ja lubię gotować. Szczególnie lubię realizować pomysły, które nachodzą mnie zupełnie niespodziewanie, albo wynikają z zawartości lodówki :)
Dziś mieliśmy bardzo pracowity dzień, ale realizacja zadań weekendowych to zawsze powód do zadowolenia, nawet jeśli jest to np. sprzątanie balkonu.
Ponieważ oldschoolowo nie kupuję wszystkiego w necie, bo lubię manualny kontakt z towarem wybraliśmy się na poszukiwania kilku niezbędnych przedmiotów. Jednym z nich była tortownica. To jakby kolejny etap mojej przygody z wypiekami. Kolejny po zakupie formy na tarty. Te w ciągu miesiąca opanowałam do perfekcji, postanowiłam teraz zająć się wyższymi wypiekami :)
W zeszły weekend upiekłam sernik na spodzie kruchym w formie tarty, a dziś przyszedł ten moment, aby upiec "prawdziwy" sernik :)
Spód jest lekko kakaowy, odrobinę mniej ciasta niż na tartę. Na gorący wyłożyłam truskawki, zalałam je masą serową i na nią położyłam jeszcze parę połówek truskawkowych.
Ponieważ z moim piekarnikiem nigdy nic nie wiadomo, a do tego owoce lubią puścić soczki podczas pieczenia  to boki się niestety trochę przypiekły, ale i tak pięknie wygląda ciacho, w którym zatopione są truskawki :) Po nocy w lodówce sernik zyskał o poranku polewę z białej czekolady i mascarpone i trafił ponownie do lodówki na chłodzenie, a my udaliśmy się w nadmorską podróż :)
Po naszym powrocie sernik był już gotów do skonsumowania. Zaskoczyło mnie, że jest taki pyszny i wilgotny. Brzegi przypiekły się minimalnie, więc nie ma wielkich strat podczas konsumpcji. Zamówienie na następny sernik już mam - ma być z wiśniami :)




sobota, 8 czerwca 2013

Trufelki, pralinki dla ... dziewczynki :)

Czekolada - czy ktoś z Was ma niemiłe skojarzenia, kiedy to słowo pojawia się w eterze?
Uwielbiam czekoladę. Szczególnie upodobałam sobie ostatnio jej wydanie gorzkie, najlepiej z co najmniej 90% kakao.
Wiecie już, że czekolada gorzka służy mi do wielu deserów, właściwie prawie nic nie dzieje się bez jej udziału. Tym razem postanowiłam zrobić pralinki, trufelki, po pierwsze dlatego, że mamy sezon urodzinowy, po drugie, chciałam wypróbować trufle własnej roboty. A do tego ich wykonanie sprawia wiele radości. Dookoła unosi się niesamowity zapach, dłonie mają pielęgnację niemal jak w SPA i myśl o tym, czy komuś sprawi radość taki prezent jeszcze bardziej podkręca do działania.
A jak się do nich zabrać? Ja klasycznie rozpuściłam czekoladę w kąpieli wodnej, dosłodziłam ją kilkoma łyżeczkami kajmaku, doprawiłam czarnym pieprzem, mielonym imbirem i kardamonem. Do czekolady dodałam serek mascarpone i wymieszałam całość mikserem, oczywiście niezbyt długo, tylko do połączenia się składników. Masę wstawiłam do lodówki. Po godzinie wyjęłam miskę i ulepiłam dłońmi małe kuleczki, które trafiły na talerze. Wstawiłam je do lodówki do dalszego schładzania. W ten sposób łatwo się je klei, a małe kawałki masy szybciej tężeją w lodówce. Minęło pół godziny i kulki były gotowe do dalszej obróbki.
Każdą ponownie uformowałam, do niektórych wsadziłam orzech lub migdał. Każda kulka wymaga obtoczenia. Ja do tego celu użyłam organicznego kakao, mocno zgniecionych migdałowych płatków i tak samo zgniecionych w moździerzu płatków kokosowych.
Gotowa pralinka trafiała w wygodną papilotkę, która oddzielała je od siebie i zabezpieczała przez zamienieniem się w bezkształtną "ciemną masę" :)
Wcześniej z kartonu wycięłam okrąg i zrobiłam klasyczną tutkę na cukierki :)
Oby tylko prezent się podobał :)





piątek, 7 czerwca 2013

Żółty tort z tofu

Od pomysłu do realizacji czasem wiele się może zmienić. Planowałam upiec tortille, ale w procesie produkcji coś mnie poniosło i wyszły mi naleśniki o konsystencji niemal biszkopta. Nic nie szkodzi, a nawet lepiej - mam gotowy pomysł na biszkopt bez pieczenia, a przy okazji zrobiłam pyszny obiad tylko nie w duchu meksykańskim. Zacznijmy od początku :)
Wymyśliłam sobie, że pomieszam w równych proporcjach mąkę kukurydzianą, orkiszową i otręby.  Do tego dodałam mleko, żółtka i przyprawy (kurkuma oczywiście wiedzie prym). Białka ubiłam na sztywną pianę i wymieszałam z pozostałymi składnikami. Wcześniej podczas mieszania ciasta dodałam odrobinę gazowanej wody mineralnej, żeby ciasto nie było zbyt gęste.
Masa wyszła bardzo żółta i puszysta. Patelnie rozgrzałam z odrobiną oleju kokosowego i zaczełam smażyć naleśniki. I wedy właśnie okazało się, że mają one konsystencję biszkopta :)
Byłam trochę zaskoczona, ale nie zraziło mnie to, po prostu zmieniłam koncepcję.
Wyszło około 10 naleśników.
Formę do tarty natłuściłam lekko oliwą i położyłam pierwszy naleśnik, na którym rozsmarowałam czerwone pesto. I kolejny naleśnik i tak wszystkie po kolei przekładając każde pięterko innym farszem. Co użyłam jako farsz oprócz pesto? Przysmażone na patelni wędzone tofu z cebulką i szczypiorkiem, ser feta pokrojony w plastry, koncentrat pomidorowy ziołowy, a najwyższy naleśnik został, jak i najniższy posmarowany czerwonym pesto. Na pesto położyłam pokrojoną w plasterki mozzarellę :) Całość posypałam ziołami i pieprzem i wstawiłam do rozgrzanego piekarnika na około 20 minut.
Podczas pieczenia torcika przygotowałam sałatkę. Dużo różnych sałat, kiełki rzodkiewki, pomidor, natka pietruszki, śmietanka, jogurt i sos z limonki z kolendrą.
Najfajniejsze było wyciągnięcie z piekarnika tortu, bo wyglądał ślicznie, mozzarella rozpuściła się lekko spływając po bokach placków, zapach powodował natychmiastowy napływ ślinki :)
Przekrojony tort też wyglądał smakowicie. Już myślę o jego słodkim wydaniu z owocami :) A weekend tuż tuż :)





środa, 5 czerwca 2013

Szparagi incognito :)

Sezon na szparagi pomału dobiega końca. U nas w domu sezon na szparagi zielone skończył się jakiś czas temu, wraz ze zdecydowanym komentarzem Głodomorka, że on już nie może na nie patrzeć :)
Ale skoro wspominał to przy okazji kolejnego pęczka zielonych szparagów stojącego w kuchni, to pomyślałam, że przecież są jeszcze białe :)
Wczoraj kupiłam pęczek białych szparagów i przemyciłam je na obiad w zupie krem. Udało się, nie było żadnych reklamacji, garnek szybki pokazał dno :)
A jak się zabrać za taką zupę? Najlepiej mieć pod ręką gotowy bulion, ja akurat miałam. Obieramy szparagi  i ziemniaki, kroimy w kosteczkę i wrzucamy do bulionu.
Zależnie od tego jaki chcemy osiągnąć efekt musimy wybrać przyprawy. Mi zależało na tym, żeby zupa była ostra, a jednocześnie nie straciła smaku szparagów. W związku z tym dodałam pół łyżeczki sambala, na patelni podsmażyłam odrobinę drobno pokrojonego boczku, a zamiast śmietany dodałam śmietankę chrzanową. Całość zmiksowałam blenderem.
Miskę z zupą posypałam przygotowanymi na patelni po boczku grzankami z chleba razowego.
Całość posypałam świeżo mielonym czarnym pieprzem.
W takich proporcjach wszystkie smaki nawzajem się uzupełniły.
Cieszę się, że zdążyłam jeszcze raz wprowadzić do kuchni szparagi przed zakończeniem sezonu :)




wtorek, 4 czerwca 2013

Sernik pod kajmakiem

Po raz kolejny przekonałam się, że picie kawy po godzinie 18stej może być dla mnie zgubne. Zamiast spokojnie usadowić się z książką i wyciszać pod koniec dnia, dałam się ponieść szaleństwu kulinarnemu. :)
I jak zwykle nie zajęłam się jedną rzecz, zabrałam się od razu za dwie. Ale najważniejszy był on - pierwszy własnoręcznie wykonany sernik.
Postanowiłam zrobić czekoladowy, kruchy spód. Dodanie rozpuszczonej czekolady do kruchego ciasta zawsze sprawia, że jest ono trochę twardsze, dodałam więc dużą łyżkę jogurtu naturalnego. Upieczony spód zalałam masą serową, na którą z kolei  wylałam masę kajmakową i wstawiłam do piekarnika, do dalszego pieczenia.
Po godzinie 21szej można było sfotografować "dzieło" :)
Muszę przyznać, że mam bardzo wdzięcznych modeli i robienie im zdjęć to czysta frajda, szczególnie ciasto, które wygląda tak słonecznie po burzowym dniu.
Jedyny minus, że szybko znikają i trzeba piec następne :)




niedziela, 2 czerwca 2013

Truskawkowa burza :)

Burza to piękne zjawisko, chociaż bywa niebezpieczna. Jednak postanowiliśmy wykorzystać aurę na spacer. Uzbrojeni w kalosze i deszczówki ruszyliśmy na pobliski hurt warzywno-owocowy :)
Nagrodą za odwagę była kobiałka pełna słodkich truskawek.
Z racji pogody były nieziemsko umorusane, ale po dokładnym myciu pokazały swoje piękno, Każda w środku ma kolor głębokiej czerwieni i są bardzo słodkie.
Cała kobiałka to nie przelewki, więc część truskawek wykorzystałam do gorącego deseru. Tym bardziej, że bardzo chciałam wypróbować foremki do tartaletek :)
Foremki wyłożyłam ciastem francuskim, na dnie ułożyłam po kawałku gorzkiej czekolady i zalałam całość musem truskawkowym z mascarpone. Ponieważ przy okazji robiłam dziś też sernik i została mi odrobina kajmaku, każda foremka została nim polana po wierzchu. Mus nie był dosładzany, czekolada jest gorzka, więc ta słodycz nie przeszkadza.
Kiedy upieczone foremki ostygły, można było przystąpić do próbowania. Pychotka. A kiedy łyżeczka wyłowiła odrobinę gorzkiej czekolady dodatkowy akcent zaskakiwał podniebienie.
No i jak tu nie lubić burzy :)






sobota, 1 czerwca 2013

Sznycel dla Mięsożercy ;)

Mięso z indyka to świetny wybór dla kogoś, kto jak ja, nie je wołowiny ani wieprzowiny, a ma w domu Mięsożercę, który co jakiś czas domaga się możliwości zatopienia kłów w kawałku mięsiwa :)
Pierś z indyka daje nam pole do popisu. Tym razem przygotowałam sznycle. Smażyłam je na suchej patelni, więc efekt końcowy przypomina grillowanie.
Żeby indyk był soczysty najlepiej aby sznycle nie były zbyt cienkie i trzeba je smażyć dosyć szybko w wysokiej temperaturze. Nie marynowałam ich wcześniej, lekko doprawiłam a na patelnię dorzuciłam parę listków świeżego tymianku.
W tym czasie w parowarze gotowały się ziemniaki, które ugotowane trafiły na chwilę do lekkiego skarmelizowania na patelnię z ketjap manisem i odrobiną soli.
Do kawałka mięsa fajnie jest zjeść coś zielonego. Surówka była mocno zielona przede wszystkim dzięki dużej ilości natki pietruszki, ale kolorystycznie pasował również zielony groszek i mieszanka różnych sałat. Akcentem kolorystycznym były pomidory i kiełki rzodkiewki oraz rzodkiewka w dorosłym wydaniu :)
Sznycle rewelacyjnie sprawdziły by się również na grilla, niestety pogoda jest mocno nieprzewidywalna, zaskakując następującymi po sobie odsłonami słońca i ulewy. Mam nadzieję, że uda nam się w tym sezonie grill i będzie okazja przyrządzić sznycle z indyka na łonie natury.