Jak się jest fanem szybkich obiadów, to trudno jest robić zapiekanki. Zawsze składniki kończą na patelni i obiad jest gotowy. Tyle, że w kuchni pojawiło się nowe naczynie żaroodporne, prezent od Głodomorka :)
Stało sobie już jakiś czas, przeszkadzało, bo gabaryty ma słuszne i nie dawało o sobie zapomnieć. No i chodziła mi ta zapiekanka po głowie, chodziła, aż w końcu zdecydowałam, że wszystko co potrzebne jest i można przystąpić do działań.
Danie jest proste, ale trochę zamieszania w kuchni przy tym jest. Po pierwsze makaron, wybrałam penne. Jeden palnik zajęty gotującą się wodą. Na drugi trafił parowar, w którym blanszowały się warzywa: brokuł, seler i marchewka. Nie obyło się też bez patelni, na której delikatnie przysmażałam cieniutkie płatki wędzonki, a za chwilę na nich leżały pokrojone w podłużne plasterki serdelki.
W trakcie kiedy wszystko zyskiwało konsystencję na kuchence ja szatkowałam pozostałe składniki. Dla akcentu kolorystycznego pokroiłam w drobną kostkę świeże czerwone papryki. Młoda cebula zamieniła się w plasterki. Do tego jeszcze w plastry pokroiłam mozzarellę.
Piekarnik już leniwie się rozgrzewał, kiedy zaczęłam układanie składników zapiekanki. Całe naczynie lekko popryskałam oliwą, a na dół wylałam odrobinę beszamelu. Na to makaron, warzywa, sos na zmianę. Na tym czerwona papryka, serdelki i wędzonka. Przykryłam całość plasterkami cebuli i sera. Ach, zapomniałabym napisać, że do przyprawiania użyłam czarnuszki, która właśnie pojawiła się w mojej kuchni.
Dla uwieńczenia dzieła ułożyłam na wszystkim gałązkę rozmarynu i zamknęłam wieko :)
Pod koniec pieczenia zdjęłam wieko, żeby lekko zarumienić górę zapiekanki.
Przygotowanie zapiekanki jest czasochłonne, ale muszę przyznać, że warto było czekać na efekt. Dodatkowo czas wykorzystany przy jej tworzeniu udało się zgrabnie odzyskać w kolejnych dniach, bo to była całkiem duża zapiekanka :)
czwartek, 30 maja 2013
środa, 29 maja 2013
WYRÓŻNIENIE LIEBSTER AWARD
Wczoraj podczas przygotowywania obiadu zaskoczyły mnie bardzo maile, które wpadły na telefon. Były to informacje z FB o tym, że mój blog został nominowany do Liebster Award i to przez dwie osoby.
Nominowała mnie Paulina z bloga Tofu na patyku oraz Sylwia z bloga Follow the Taste .
Bardzo Wam dziękuję, i bez fałszywej skromności powiem, że jestem bardzo zaskoczona. Tak bardzo, że o mały włos wczoraj nie byłoby obiadu :) Na szczęście obiad się udał i został zjedzony w bardzo miłej atmosferze i radości. Takie wieści to naprawdę świetne zakończenie dnia :)
A teraz kilka słów, o co w tym wszystkim chodzi:
Nominacja do Liebster jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.
Czas na odpowiedzi.
Tofu na patyku chciałoby odpowiedzi na pytania, które sprawiły mi trochę kłopotu, bo jak to Piąta Pora Roku, nie jest jasno określona i nie może powiedzieć że jak tak to już nie inaczej. Próbuję :)
- Kot czy pies? - zdecydowanie pies, to pytanie proste, nie musiałam się zastanawiać
- Kawa czy herbata? - kawa, kawusia, kawa, chyba że pyszna zielona herbata lub roibos :)
- Plaża czy góry? - plaża najlepiej w pobliżu gór, tak żeby koił mnie szum fal, ale żeby można było cieszyć się zielenią i spacerami
- Radio czy telewizja? - ani jedno ani drugie :) słucham muzyki, czytam książki, odbiorników RTV nie posiadam :)
- Wino białe czy czerwone? - zimą czerwone, latem różowe, do niektórych dań białe
- Porządek czy nieład? - ja to nazywam chaos uporządkowany :)
- Sushi czy sashimi? - sashimi
- Plecak czy walizka? - coraz bliżej mi do plecaka, a mówią że z wiekiem człowiek staje się wygodny?
- Europa Północna czy Południowa? - jestem zbyt ciekawa świata, żeby się ograniczać :)
- Planowo czy spontanicznie? - praca zawodowa wymusza planowanie, ale i tak wiele podróży odbyłam spontanicznie. Myślę, że fajnie mieć spontaniczne pomysły w życiu, a etapy realizacji można planować :)
- Gotowanie czy pieczenie? - i co ja mam na to odpowiedzieć? Każda forma przyrządzenia jedzenia jest dobra :)
Teraz Podążajmy za smakiem Follow the Taste:
- Skąd czerpiesz inspirację do gotowania? z życia :) wszystkie elementy życia powinny się przeplatać i inspirować nas do nowych działań
- Co nakłoniło Cie do prowadzenia bloga? - otrzymanie w prezencie gotowego loga i layout'u, które zdefiniowały i zwizualizowały pewien pomysł :)
- Jaka/Dokąd była Twoja najlepsza podróż kulinarna? - z każdej podróży przywiozłam nowe smaki, trudno zdecydować
- Dokąd najchętniej chciałabyś pojechać? - chciałabym nieustannie móc zwiedzać świat :)
- Wolisz dania słodkie czy słone? - lubię następujący po sobie festiwal smaków :)
- Jakie blogi kulinarne najchętniej odwiedzasz i czego na nich szukach (inspiracje, przepisy, określona tematyka?) - najczęściej szukam konkretnych podpowiedzi, wtedy otwieram to co wujek google podpowie. Blogi które lubię najbardziej doceniam nie za tematykę, ale za emocje którymi dzielą się prowadzący.
- Czy są jakieś potrawy których nie odważyłaś się zrobić u siebie w kuchni (np. ze względu na poziom trudności) a bardzo je lubisz? - nie, jak coś lubię to muszę się nauczyć i zrobić. Porażki się zdarzają, ale uczę się na błędach :)
- Twoja ulubiona kuchnia? - smaczna :) chociaż sporo uwagi staram się zwracać na to, skąd pochodzą składniki. A zatem jak najmniej produktów przetworzonych. Ogólnie lubię jeść coś, co jest ugotowane przez osobę, która lubi to robić :)
- Czy jest jakieś danie/składnik które bardzo nie lubisz? - najbardziej stronię od czerwonego mięsa
- Twoje ulubione danie? - jedno?!? niemożliwe :)
- Bez jakich składników nie wyobrażasz sobie gotowania? - umiem zrobić coś z niczego, więc jakoś dałabym radę :)
1. http://ugotujmy.blogspot.com/
2. http://potrawypolgodzinne.blogspot.com/
3. http://codziszjemnasniadanie.tumblr.com/
4. http://orkiszowakuchniaanny.blogspot.com/
5. http://kucharnia.blogspot.com/
6. http://www.justmydelicious.com/
7. http://www.smilingspoon.pl/
8. http://kalejdoskoprenaty.blogspot.com/
9. http://gotujebolubi.blox.pl/html
10. http://bazyliowymus.blogspot.com/
11.http://www.quchniakaroli.pl/
No i oczywiście pytania:
- czy podążasz ślepo za przepisem, czy raczej starasz się tylko inspirować?
- jakie danie zaskoczyło Cię mile prostotą wykonania, chociaż nie zapowiadało się na takie?
- jaki jest Twój ulubiony gadżet kuchenny?
- czy masz swoje popisowe dania?
- czy gotowanie to Twoja jedyna pasja, czy są większe?
- jakie są najbardziej zadziwiające składniki/przyprawy, których używasz?
- czy ktoś jest Twoim Guru Kulinarnym?
- jaka potrawa kojarzy Ci się z dzieciństwem i wywołuje łezkę nostalgii?
- czego najbardziej w kuchni nie lubisz robić?
- czy bez wirtualnych przepisów i inspiracji Twoja kuchnia byłaby uboższa?
- co dziś na obiad? :)
Jeszcze raz dziękuję za wyróżnienie i zapraszam do zabawy :)
wtorek, 28 maja 2013
Bakman zapiekany - czyli największa jagoda świata :)
Bakman, bakłażan, oberżyna - różnie nazywamy lśniącą ciemną jagodę, psiankę podłużną.
Zawsze robi na mnie wrażenie głębia koloru tej rośliny. Kupowanie bakłażanów jest zawsze doznaniem estetycznym i dużą przyjemnością. Oczywiście lubię także ich smak.
Bardzo smakują mi grillowane bakłażany marynowane później w mocno czosnkowej zalewie z oliwy i przypraw.
Uwielbiam leczo z bakłażanem.
Ale najbardziej podkreśla ich wygląd i kolor skórki zapiekanie przepołowionych oberżyn z różnym nadzieniem.
W weekend, w związku z zapotrzebowaniem wyrażonym buntem na szparagi przez Głodomorka, nadzienie musiało być mięsne :)
Mielone z indyka świetnie się nadaje do takich zadań. Zostało więc zamarynowane z dużą ilością świeżo przyciętych z doniczek ziółek wraz z oliwą z oliwek i sambalem.
Po kilku godzinach mięso trafiło na patelnię z pieczarkami i szczypiorkiem.
Tym czasem przekroiłam wzdłuż bakłażany i usunęłam miąższ pozostawiając zaledwie około centymetra przy skórze. Do tego celu świetnie nadaje się metalowa łyżka do lodów. Wielokrotnie wykorzystywałam ją do wszelkich akcji wydrążeniowych w kuchni :) W końcu nie musi tylko drążyć opakowania lodów :)
Łódeczki z bakłażanów posypałam dość obficie wewnątrz solą i pozostawiłam na chwilę, aby pozbyć się goryczy.
Kiedy farsz był już gotowy wytarłam papierowymi ręcznikami płyn, który pojawił się na warzywach dzięki soli.
Blachę wyłożyłam papierem do pieczenie i delikatnie pokryłam oliwą, skórkę łódeczek posmarowałam ostrą oliwą, wnętrze posmarowałam delikatnie czerwonym pesto i ułożyłam wszystkie łódki obok siebie. Napełniłam każdą farszem nawet powyżej brzegów. Na każdej połówce ułożyłam pokrojoną w plasterki mozzarellę.
Przygotowane w ten sposób danie spędziło w nagrzanym do 180 stopni piekarniku około 45 minut.
Do tego dania można użyć wielu różnych farszy.Nasz miał być wzbogacony ryżem, ale ostatecznie zjedliśmy do obiadu gorące czosnkowe bagietki.
A na deser w piekarniku znalazło się jeszcze ciasto czekoladowe :)
Zawsze robi na mnie wrażenie głębia koloru tej rośliny. Kupowanie bakłażanów jest zawsze doznaniem estetycznym i dużą przyjemnością. Oczywiście lubię także ich smak.
Bardzo smakują mi grillowane bakłażany marynowane później w mocno czosnkowej zalewie z oliwy i przypraw.
Uwielbiam leczo z bakłażanem.
Ale najbardziej podkreśla ich wygląd i kolor skórki zapiekanie przepołowionych oberżyn z różnym nadzieniem.
W weekend, w związku z zapotrzebowaniem wyrażonym buntem na szparagi przez Głodomorka, nadzienie musiało być mięsne :)
Mielone z indyka świetnie się nadaje do takich zadań. Zostało więc zamarynowane z dużą ilością świeżo przyciętych z doniczek ziółek wraz z oliwą z oliwek i sambalem.
Po kilku godzinach mięso trafiło na patelnię z pieczarkami i szczypiorkiem.
Tym czasem przekroiłam wzdłuż bakłażany i usunęłam miąższ pozostawiając zaledwie około centymetra przy skórze. Do tego celu świetnie nadaje się metalowa łyżka do lodów. Wielokrotnie wykorzystywałam ją do wszelkich akcji wydrążeniowych w kuchni :) W końcu nie musi tylko drążyć opakowania lodów :)
Łódeczki z bakłażanów posypałam dość obficie wewnątrz solą i pozostawiłam na chwilę, aby pozbyć się goryczy.
Kiedy farsz był już gotowy wytarłam papierowymi ręcznikami płyn, który pojawił się na warzywach dzięki soli.
Blachę wyłożyłam papierem do pieczenie i delikatnie pokryłam oliwą, skórkę łódeczek posmarowałam ostrą oliwą, wnętrze posmarowałam delikatnie czerwonym pesto i ułożyłam wszystkie łódki obok siebie. Napełniłam każdą farszem nawet powyżej brzegów. Na każdej połówce ułożyłam pokrojoną w plasterki mozzarellę.
Przygotowane w ten sposób danie spędziło w nagrzanym do 180 stopni piekarniku około 45 minut.
Do tego dania można użyć wielu różnych farszy.Nasz miał być wzbogacony ryżem, ale ostatecznie zjedliśmy do obiadu gorące czosnkowe bagietki.
A na deser w piekarniku znalazło się jeszcze ciasto czekoladowe :)
niedziela, 26 maja 2013
Jak dwie połówki...... omleta?
Na niedzielne śniadanie często przygotowuję omlety. Tak było też i tym razem. Padło na wydanie na słono. Chociaż w efekcie powinnam napisać, że na żółto. A to wszystko za sprawą kurkumy, której używam ostatnio sporo. Znając jednak jej zdrowotne właściwości dodaję ją wszędzie, gdzie pasuje :)
Tak więc ciasto na omleta zabarwiło się pięknie dzięki kurkumie.
Ale dziś omlet był wyjątkowy. Wyjątkowy, ponieważ każda połówka została podana z innymi dodatkami, zależnie od naszych upodobań. Na mojej panował zielony nieład, za sprawą sporej ilości szparagów obłożonych mozzarellą. Druga połówka w tym czasie smażyła się z plasterkami salami również przykrytymi białymi plasterkami sera.
Na talerzach obie zostały posypane czarnymi oliwkami i szczypiorkiem, ale na moje szparagi trafił tuńczyk, na połówkę z salami trafiły jeszcze plastry pomidora.
Jeden omlet, jedno śniadanie, a całkiem różne smaki na talerzu, mimo, że tak wiele wspólnych elementów.
Ten omlet wydał mi się symbolem tego co w nas takie samo i tego co nas różni. A mimo to jesteśmy jedną całością w dwóch wydaniach :)
Filozofowanie przy omlecie w niedzielny poranek przynosi czasem ciekawe przemyślenia.
A po takim śniadaniu najlepiej napić się wspólnie pysznej kawy, do której cudownie pasuje nasze ulubione czekoladowe ciasto.
PS - obraz poniżej nie jest jednym zdjęciem, bo Głodomorek nie zjadłby pewnie niczego co leżało tak blisko tuńczyka :)
sobota, 25 maja 2013
Krem selerowo-sojowy
Kolejny raz będę Was przekonywać do selera. Robię to ponieważ okazuje się, że wiele osób ma jakieś niemiłe z nim skojarzenia. Rozumiem to, ponieważ seler sam w sobie rzeczywiście może być słabo przyswajalny, wręcz mdły. Ale warto odrzucić stare uprzedzenia i dać mu szansę na nową odsłonę - seler kocha przyprawy, ostre przyprawy. Chili, curry, mieszanki masali - idealnie do niego pasują.
Tym razem chcę Was zachęcić do wykorzystania selera do zupy krem. Do bulionu z warzyw z sosem imbirowo-sojowym wrzucamy pokrojony w niewielkie kostki seler, ziemniaki i dość grube plasterki marchwi. Gotujemy na małym ogniu aż warzywa zmiękną. Nie bójcie się przypraw. Ja dałam sporo czosnku, kurkumy, bombay masali. Dosłodziłam zupę ketjap manisem, który przy okazji zmienił jej kolor na ciemniejszy.
Na koniec wystarczy całość zmiksować, posypać świeżo uprażonymi pestkami dyni i słonecznika, albo po prostu przyprawić świeżo mielonym czarnym pieprzem i pietruszką.
Gęsta zupa zaskoczy Was przyjemnym smakiem hinduskiej kuchni. Sprawdźcie sami, jak zaskakujący może być seler, jeśli tylko poświęcimy chwilę na dobranie właściwych przypraw. Czasem warto dać drugą szansę :)
Tym razem chcę Was zachęcić do wykorzystania selera do zupy krem. Do bulionu z warzyw z sosem imbirowo-sojowym wrzucamy pokrojony w niewielkie kostki seler, ziemniaki i dość grube plasterki marchwi. Gotujemy na małym ogniu aż warzywa zmiękną. Nie bójcie się przypraw. Ja dałam sporo czosnku, kurkumy, bombay masali. Dosłodziłam zupę ketjap manisem, który przy okazji zmienił jej kolor na ciemniejszy.
Na koniec wystarczy całość zmiksować, posypać świeżo uprażonymi pestkami dyni i słonecznika, albo po prostu przyprawić świeżo mielonym czarnym pieprzem i pietruszką.
Gęsta zupa zaskoczy Was przyjemnym smakiem hinduskiej kuchni. Sprawdźcie sami, jak zaskakujący może być seler, jeśli tylko poświęcimy chwilę na dobranie właściwych przypraw. Czasem warto dać drugą szansę :)
piątek, 24 maja 2013
Big mess - czyli drożdżowych przygód ciąg dalszy
W planach nie było żadnej pizzy. Aż tu nagle zdjęcie pięknego egzemplarza ze szparagami, którym kusił jeden z ulubionych lokali spowodowało, że musiałam ją zrobić.
Pęczek zielonych szparagów czekał od wczoraj i coś musiało się wydarzyć.
Dzięki wzmożonej lekturze różnych źródeł kulinarnych moja praktyczna wiedza na temat drożdży jest coraz większa i kolejne ciasta robię bardziej świadomie. Co z tego, skoro ciasto drożdżowe ma swoje kaprysy i zaskakuje mnie zawsze w inny sposób :)
Wczoraj tak jak się odgrażałam ostatnio - podstawą ciasta była mąka graham. Tym razem drożdże były pełne swoich radosnych bąbelków i obkleiły mi dłonie nieznośnie skutecznie. Miałam wrażenie, że cała kuchnia zaraz pokryje się ciastem lub mąką, którą dosypywałam obklejając pojemnik coraz ładniejszym wzorem. Na szczęście udało się zapanować nad niesfornym procesem i pięknie wyrobione ciasto mogło sobie wyrastać pod ściereczką.
W tym czasie zrobiłam szybki przegląd lodówki, znalazłam tam mozzarellę, szczypiorek, czarne oliwki i czerwone pesto - to wraz z przestudzonymi już, lekko podgotowanymi na parze szparagami stanowiło bazę pizzy.
Ponieważ ciasto wyszło bardzo delikatne nie bawiłam się już w ponowne wyrabianie i wałkowanie. Wrzuciłam wyrośniętą kulę na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Papier był wcześniej lekko spryskany oliwą. Rozgniotłam ciasto w prostokąt, posmarowałam pesto i wyłożyłam wszystkie pokrojone składniki.
Rozgrzany piekarnik już czekał. Uff wreszcie można usiąść i poczekać 20 minut, korzystając z aromaterapii wydobywającego się z piekarnika zapachu :)
Kiedy pizza trafiła na talerze przyozdobiłam ją pomidorem, mieszanką sałat i kiełkami rzodkiewki.
Patrząc na stojące na stole talerze trudno było uwierzyć, że stworzenie tak uporządkowanego i estetycznego "dzieła" wymaga takiego twórczego bałaganu :)
Pęczek zielonych szparagów czekał od wczoraj i coś musiało się wydarzyć.
Dzięki wzmożonej lekturze różnych źródeł kulinarnych moja praktyczna wiedza na temat drożdży jest coraz większa i kolejne ciasta robię bardziej świadomie. Co z tego, skoro ciasto drożdżowe ma swoje kaprysy i zaskakuje mnie zawsze w inny sposób :)
Wczoraj tak jak się odgrażałam ostatnio - podstawą ciasta była mąka graham. Tym razem drożdże były pełne swoich radosnych bąbelków i obkleiły mi dłonie nieznośnie skutecznie. Miałam wrażenie, że cała kuchnia zaraz pokryje się ciastem lub mąką, którą dosypywałam obklejając pojemnik coraz ładniejszym wzorem. Na szczęście udało się zapanować nad niesfornym procesem i pięknie wyrobione ciasto mogło sobie wyrastać pod ściereczką.
W tym czasie zrobiłam szybki przegląd lodówki, znalazłam tam mozzarellę, szczypiorek, czarne oliwki i czerwone pesto - to wraz z przestudzonymi już, lekko podgotowanymi na parze szparagami stanowiło bazę pizzy.
Ponieważ ciasto wyszło bardzo delikatne nie bawiłam się już w ponowne wyrabianie i wałkowanie. Wrzuciłam wyrośniętą kulę na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Papier był wcześniej lekko spryskany oliwą. Rozgniotłam ciasto w prostokąt, posmarowałam pesto i wyłożyłam wszystkie pokrojone składniki.
Rozgrzany piekarnik już czekał. Uff wreszcie można usiąść i poczekać 20 minut, korzystając z aromaterapii wydobywającego się z piekarnika zapachu :)
Kiedy pizza trafiła na talerze przyozdobiłam ją pomidorem, mieszanką sałat i kiełkami rzodkiewki.
Patrząc na stojące na stole talerze trudno było uwierzyć, że stworzenie tak uporządkowanego i estetycznego "dzieła" wymaga takiego twórczego bałaganu :)
środa, 22 maja 2013
Falafel - arabskie kotleciki z ciecierzycy
Falafele kojarzą mi się tylko z vege fast-foodami, bo nigdy nie jadłam kotlecików z ciecierzycy robionych domowym sposobem.
Skoro jednak postanowiłam, że cieciorka w naszej kuchni będzie gościć, zrobienie falafeli było tylko kwestią czasu.
Polecam je Waszej uwadze, bo wykonanie jest proste i szybkie. Można użyć gotowanej cieciorki, ja użyłam tej z puszki. Zblendowałam ją z natką pietruszki, przyprawami, cebulą i czosnkiem i usmażyłam.
Lepienie kotlecików jest proste, nie rozpadają się, masa jest klejąca. Dzięki pietruszce ma też wiosennie zielony odcień :)
Danie uzupełniłam ryżem jaśminowym i surówką z różnych sałat.
Obiad był delikatny, falafele są bardzo aromatyczne dzięki przyprawom, głównie kmin rzymski nadaje ton.
Oryginalnie podaje się je w placku pita lub samodzielnie jako przekąska. Śmiało można złamać tradycję ryżem, bo z nim też się dobrze komponują :)
Skoro jednak postanowiłam, że cieciorka w naszej kuchni będzie gościć, zrobienie falafeli było tylko kwestią czasu.
Polecam je Waszej uwadze, bo wykonanie jest proste i szybkie. Można użyć gotowanej cieciorki, ja użyłam tej z puszki. Zblendowałam ją z natką pietruszki, przyprawami, cebulą i czosnkiem i usmażyłam.
Lepienie kotlecików jest proste, nie rozpadają się, masa jest klejąca. Dzięki pietruszce ma też wiosennie zielony odcień :)
Danie uzupełniłam ryżem jaśminowym i surówką z różnych sałat.
Obiad był delikatny, falafele są bardzo aromatyczne dzięki przyprawom, głównie kmin rzymski nadaje ton.
Oryginalnie podaje się je w placku pita lub samodzielnie jako przekąska. Śmiało można złamać tradycję ryżem, bo z nim też się dobrze komponują :)
wtorek, 21 maja 2013
Selerowe wariacje curry
Zupełnie nie wiem skąd przyszła mi do głowy myśl, żeby obsadzić w roli głównej seler. Może przypomniało mi się, jakim powodzeniem zawsze cieszy się sałatka z marynowanego selera, kurczaka i curry. W każdym razie seler i curry bardzo się lubią i pasują do siebie.
Selery teraz są piękne, bardzo twarde i żal byłoby ich nie wykorzystać. Połowę takiego dorodnego egzemplarza starłam na tarce i zamarynowałam z ostrymi przyprawami i oliwą.
Parę godzin wcześniej do marynaty trafił również pokrojony w kostkę indyk, a dokładnie odrobina piersi z indyka. Obie marynaty były ostre i aromatyczne. Nowością w nich zastosowaną jest sos sambal oelek, nowy nabytek wypatrzony wśród mnóstwa buteleczek i słoiczków na półce w sklepie :)
Zamarynowany indyk i seler trafiły wspólnie na patelnię.
W tym samym czasie w misce wymieszałam ser ricotta, odrobinę fety, mleczko kokosowe, dużą ilość kurkumy i inne przyprawy.
Dwie kwadratowe formy wykleiłam ciastem francuskim, na które przełożyłam farsz i zalałam całość żółtym sosem.
Pozostało jeszcze dodać jakiś element ozdobny. Młoda marchewka pokrojona w podłużne ćwiartki spełniła to zadanie idealnie.
Tak przygotowane formy trafiły do piekarnika na około pół godziny.
Jak zwykle nie daliśmy rady czekać, aż obiad ostygnie. Narażając się na poparzenie, przystąpiliśmy ochoczo do konsumpcji. Eksperyment z selerem zaliczony i to na bardzo wysoką ocenę. Seler z indykiem w curry łączą się w idealne połączenie smaku i aromatu. A chrupiąca marchewka okazała się akcentem nie tylko wizualnym, bo jej kruchość wyróżnia się miło w całym daniu.
Wieczorem cieszyliśmy się raz jeszcze, tym razem z opcji na zimno, która okazała się równie pyszna.
Mam nadzieje, że przyjdzie mi do głowy więcej takich pomysłów :)
Selery teraz są piękne, bardzo twarde i żal byłoby ich nie wykorzystać. Połowę takiego dorodnego egzemplarza starłam na tarce i zamarynowałam z ostrymi przyprawami i oliwą.
Parę godzin wcześniej do marynaty trafił również pokrojony w kostkę indyk, a dokładnie odrobina piersi z indyka. Obie marynaty były ostre i aromatyczne. Nowością w nich zastosowaną jest sos sambal oelek, nowy nabytek wypatrzony wśród mnóstwa buteleczek i słoiczków na półce w sklepie :)
Zamarynowany indyk i seler trafiły wspólnie na patelnię.
W tym samym czasie w misce wymieszałam ser ricotta, odrobinę fety, mleczko kokosowe, dużą ilość kurkumy i inne przyprawy.
Dwie kwadratowe formy wykleiłam ciastem francuskim, na które przełożyłam farsz i zalałam całość żółtym sosem.
Pozostało jeszcze dodać jakiś element ozdobny. Młoda marchewka pokrojona w podłużne ćwiartki spełniła to zadanie idealnie.
Tak przygotowane formy trafiły do piekarnika na około pół godziny.
Jak zwykle nie daliśmy rady czekać, aż obiad ostygnie. Narażając się na poparzenie, przystąpiliśmy ochoczo do konsumpcji. Eksperyment z selerem zaliczony i to na bardzo wysoką ocenę. Seler z indykiem w curry łączą się w idealne połączenie smaku i aromatu. A chrupiąca marchewka okazała się akcentem nie tylko wizualnym, bo jej kruchość wyróżnia się miło w całym daniu.
Wieczorem cieszyliśmy się raz jeszcze, tym razem z opcji na zimno, która okazała się równie pyszna.
Mam nadzieje, że przyjdzie mi do głowy więcej takich pomysłów :)
niedziela, 19 maja 2013
Tarta grzechu warta
Produkcja tart od 1 maja idzie pełną parą. Odkąd temat został odczarowany odkrył przede mną nieskończone możliwości wykorzystania tarty w różnych ciekawych połączeniach. Co najlepsze te połączenia same przychodzą mi do głowy. Chyba trzeba będzie niedługo znaleźć rynek zbytu na wytworzone wypieki, albo zaczniemy się turlać :)
W każdym razie temat jest ciekawy, a efekty są tak pyszne, że dają niesamowitą satysfakcję i nakręcają do kolejnych działań.
Tym razem niedzielny poranek zastał mnie w kuchni ze szklanką wody z cytryną i obklejonymi masą dłońmi. Oczywiście robiłam kruche ciasto do tarty. Goście nie mogą być zawiedzeni. Tym bardziej osoby, które śledzą mojego bloga i kibicują mojej pasji. Skoro wierzą w to co widzą, to trzeba utwierdzić ich, że oryginalnie jest równie pysznie.
Nie mogłam się zdecydować z czym będzie słodka tarta, ale ponieważ sklepy dziś zamknięte, musiałam wymyślić coś z tego co jest dostępne w domu.
Najwięcej w szufladzie jest gorzkich czekolad :)
Truskawkowa tarta była na czekoladowym cieście. Dla odmiany postanowiłam, że czekoladowe będzie wypełnienie tarty.
Upiekłam więc tylko odrobinę posłodzone ciasto i zabrałam się za masę.
Rozpuszczona gorzka czekolada musiała chwilę ostygnąć, zanim dodałam do niej jedno opakowanie cukru migdałowego, 3 łyżki serka mascarpone i 3 łyżki pokruszonej chałwy. Zmieszane razem zamieniły się w dosyć gęsty krem, którym posmarowałam ciasto. Na wierzchu ułożyłam odrobinę malin z syropu, a jego odrobiną polałam delikatnie tartę. Ponieważ jest ona mało słodka ten akcent owocowej słodyczy dodał jej deserowego charakteru.
Mam nadzieję, że konsumpcja nikogo nie zawiodła, mimo że moje desery nie należą do kategorii bardzo słodkich. Może dzięki mnie popularne będą też bardziej wytrawne smaki :)
sobota, 18 maja 2013
Tofu, botwina i trochę wina :)
Tak właśnie szybko i przyjemnie załatwiłam sprawę piątkowego obiadu.
Zazwyczaj w piątki robię coś szybkiego i nieskomplikowanego, większe gotowanie zostawiam na weekend.
Tym razem postanowiłam wykorzystać botwinę, której jemy bardzo niewiele. Wydaje mi się, że średnio raz w roku. Dlatego tym razem postanowiłam zrobić ją nie jako zupę, ale podobnie jak szpinak - na patelni.
Najpierw na olej kokosowy trafiły posiekane w płatki ząbki czosnku, potem botwinka. Ponieważ miałam jeszcze jakieś niewykorzystane wcześniej warzywa, nastawiłam parowar z ziemniakami, młodymi marchewkami i szparagami. Marchewka prosto z parowaru trafiła na patelnię do botwiny. W roli mięsa wystąpiło tofu wędzone pokrojone w paski.
Jedną z zalet tego obiadu, która jak dla mnie jest bardzo istotna, jest jego wygląd. Kolory warzyw pięknie komponują się ze sobą. Najładniej wygląda mocny orange marchewki pomiędzy botwinką.
Zresztą zobaczcie sami :)
Zazwyczaj w piątki robię coś szybkiego i nieskomplikowanego, większe gotowanie zostawiam na weekend.
Tym razem postanowiłam wykorzystać botwinę, której jemy bardzo niewiele. Wydaje mi się, że średnio raz w roku. Dlatego tym razem postanowiłam zrobić ją nie jako zupę, ale podobnie jak szpinak - na patelni.
Najpierw na olej kokosowy trafiły posiekane w płatki ząbki czosnku, potem botwinka. Ponieważ miałam jeszcze jakieś niewykorzystane wcześniej warzywa, nastawiłam parowar z ziemniakami, młodymi marchewkami i szparagami. Marchewka prosto z parowaru trafiła na patelnię do botwiny. W roli mięsa wystąpiło tofu wędzone pokrojone w paski.
Jedną z zalet tego obiadu, która jak dla mnie jest bardzo istotna, jest jego wygląd. Kolory warzyw pięknie komponują się ze sobą. Najładniej wygląda mocny orange marchewki pomiędzy botwinką.
Zresztą zobaczcie sami :)
piątek, 17 maja 2013
Truskawkowe chmurki wolno płynące po waniliowym niebie...
Weekend. Pozwólmy naszej wyobraźni przenieść nas na Czekoladowy Dysk, nad którym po waniliowym niebie wolno przepływają truskawkowe chmury. Ułożeni wygodnie na kruchej brązowej ziemi możemy przyglądać się ich wędrówce, przegryzając odrobiny kruchej czekoladowej tarty :)
Jeśli udało Wam się już odpłynąć w ten bajkowy świat poleżcie sobie spokojnie pod tym słodkim niebem, spróbujcie złapać truskawkową chmurkę i maczając ją w niebiańskiej wanilii schrupać. Zaskoczy Was to czego nie widać z "ziemi" - chmurki pokryte są aromatycznymi, lekko podpieczonymi płatkami migdałów, a w najwyższej warstwie troposfery czeka ostatnie zjawisko meteorologiczne - polewa czekoladowa.
Ten świat pełen równowagi smaków wytrawnych i słodkich przyniesie ukojenie po tygodniu pracy i pozwoli wyruszyć w poszukiwaniu weekendowych przygód ze spokojem w głowie i błogością w ustach.
A dla tych, którzy chcieliby zobaczyć jak Czekoladowy Dysk wygląda z kosmosu, załączam zdjęcia :)
Jeśli udało Wam się już odpłynąć w ten bajkowy świat poleżcie sobie spokojnie pod tym słodkim niebem, spróbujcie złapać truskawkową chmurkę i maczając ją w niebiańskiej wanilii schrupać. Zaskoczy Was to czego nie widać z "ziemi" - chmurki pokryte są aromatycznymi, lekko podpieczonymi płatkami migdałów, a w najwyższej warstwie troposfery czeka ostatnie zjawisko meteorologiczne - polewa czekoladowa.
Ten świat pełen równowagi smaków wytrawnych i słodkich przyniesie ukojenie po tygodniu pracy i pozwoli wyruszyć w poszukiwaniu weekendowych przygód ze spokojem w głowie i błogością w ustach.
A dla tych, którzy chcieliby zobaczyć jak Czekoladowy Dysk wygląda z kosmosu, załączam zdjęcia :)
środa, 15 maja 2013
Tarrrrrrrrrrta grrrrrrrrraham plus szparrrrrrrragi i szpinak :)
Fajnie jest ciągle uczyć się czegoś nowego. Z ostatnich doświadczeń powstał nowy pomysł - tarta na spodzie graham ze szparagami i szpinakiem. Całość robiłam nie wspierając się żadnym przepisem, więc nie dodałam do ciasta nawet odrobiny pszennej mąki. Okazało się, że wcale nie jest to konieczne. Jedynie ciasto po wyjęciu z lodówki okazało się bardzo twarde, ale tylko przez chwilę. Jeszcze raz wyrobione dało się ładnie rozłożyć i wykleić formę na tartę. Masa do tarty to przesmażony na oleju kokosowym szpinak z przyprawami i czosnkiem. Kiedy ostygł wymieszałam go z zabarwionym na żółty kolor przy pomocy kurkumy - serkiem mascarpone, odrobiną jogurtu naturalnego i jajkiem i taką masą zalałam podpieczony spód. Ozdobą były zielone ugotowane na parze szparagi i pokrojone w plasterki czarne oliwki.
Zaskoczyło mnie jak ładnie wygląda to danie po upieczeniu :) Od razu ma się ochotę spróbować. Grahamkowy spód jest bardzo kruchy, a jego smak dodaje całości sznytu :)
A przy okazji zastanawiam się, czy wykładanie ciasta fasolą lub specjalnymi kulkami naprawdę jest konieczne? Piekłam już dwie tarty, każdą podpiekałam przed wylaniem masy, nie używając żadnego obciążenia, tylko robiąc w cieście dziurki widelcem. Wszystko się udało, oba ciasta chociaż z innej mąki upiekły się poprawnie i nie wyrosły. Obie tarty były potem wypieczone i kruche. A w końcu efekt jest najważniejszy :)
Zaskoczyło mnie jak ładnie wygląda to danie po upieczeniu :) Od razu ma się ochotę spróbować. Grahamkowy spód jest bardzo kruchy, a jego smak dodaje całości sznytu :)
A przy okazji zastanawiam się, czy wykładanie ciasta fasolą lub specjalnymi kulkami naprawdę jest konieczne? Piekłam już dwie tarty, każdą podpiekałam przed wylaniem masy, nie używając żadnego obciążenia, tylko robiąc w cieście dziurki widelcem. Wszystko się udało, oba ciasta chociaż z innej mąki upiekły się poprawnie i nie wyrosły. Obie tarty były potem wypieczone i kruche. A w końcu efekt jest najważniejszy :)
wtorek, 14 maja 2013
Uśmiechnięte bułeczki
Mówi się, że wszystko co małe jest ładne :) Bułeczki wydają się potwierdzać tą tezę. To właśnie liczne zdjęcia bułeczek zmusiły mnie do podjęcia kolejnego drożdżowego wyzwania. No bo jak się tu oprzeć takim uśmiechniętym wypiekom.
I pomyśleć, że wyrastanie ciasta zawdzięczamy umiejętności drożdży do zamieniania węglowodanów w alkohol i dwutlenek węgla :) Ten ostatni rozpycha się w masie, zwiększając jego objętość. Jak widać cały proces jest niezłą zabawą. Jak się jeszcze podczas wyrabiania ciasta popija winko, to mamy komplet, żeby wypiek wyszedł idealny.
Drożdżom dajemy 45 minut na taką zabawę, a potem raz jeszcze wyrabiamy ciasto i dzielimy je na porcje. Słodkie bułeczki często ozdabia się kruszonką, ale przyznam, że wcale nie miałam ochoty na tak zwyczajne wykończenie. W związku z tym bułeczki pomalowałam mlekiem i posypałam rozdrobnioną wcześniej chałwą z pistacjami i płatkami migdałów. Uwierzcie, że było warto. Zapach jaki zaczął się wydobywać podczas pieczenia był bosko słodki.
Gorące bułeczki smakują wyśmienicie. Ale ponieważ była ich cała gromadka, część z nich posłużyła jako pieczywo śniadaniowe. Przekrojone i posmarowane odrobiną masła orzechowego, przystrojone kroplą dżemu truskawkowego idealnie nadawały się na niedzielne śniadanie. Małe jest piękne :)
I pomyśleć, że wyrastanie ciasta zawdzięczamy umiejętności drożdży do zamieniania węglowodanów w alkohol i dwutlenek węgla :) Ten ostatni rozpycha się w masie, zwiększając jego objętość. Jak widać cały proces jest niezłą zabawą. Jak się jeszcze podczas wyrabiania ciasta popija winko, to mamy komplet, żeby wypiek wyszedł idealny.
Drożdżom dajemy 45 minut na taką zabawę, a potem raz jeszcze wyrabiamy ciasto i dzielimy je na porcje. Słodkie bułeczki często ozdabia się kruszonką, ale przyznam, że wcale nie miałam ochoty na tak zwyczajne wykończenie. W związku z tym bułeczki pomalowałam mlekiem i posypałam rozdrobnioną wcześniej chałwą z pistacjami i płatkami migdałów. Uwierzcie, że było warto. Zapach jaki zaczął się wydobywać podczas pieczenia był bosko słodki.
Gorące bułeczki smakują wyśmienicie. Ale ponieważ była ich cała gromadka, część z nich posłużyła jako pieczywo śniadaniowe. Przekrojone i posmarowane odrobiną masła orzechowego, przystrojone kroplą dżemu truskawkowego idealnie nadawały się na niedzielne śniadanie. Małe jest piękne :)
niedziela, 12 maja 2013
Pierś z indyka w formie szaszłyka :)
Okres majowego grillowania podsunął mi pomysł na obiad. Szaszłyk - co prawda nie z grilla, tylko z piekarnika. Pierś z indyka była spora, została więc sprawiedliwie rozdzielona na porcje i cztery różne pomysły czekają na realizację. Sam szaszłyk okazał się obiadem na dwa dni, kiedy zamarynowane kawałki wbijane na patyk nie chciały się skończyć :) Tym bardziej, że przeplatane były dużą ilością czerwonej papryki i plasterkami cebulki. Do smaku na każdym patyczku wylądowały dwa plasterki kiełbasy.
Szaszłyk pochodzi prawdopodobnie z centralnej Azji. Na początku tak przygotowane mięso opiekało się nad ogniskiem. Dziś możemy je piec na różne sposoby, wykorzystując dostępne źródło ognia.
Potrawa, jeśli wcześniej zamarynujemy mięso, jest bardzo łatwa do zrobienia, a mimo to otrzymujemy w efekcie dość wykwintne i pięknie pachnące danie. Jego dużym plusem jest też to, że tak przygotowana pierś z indyka nie jest sucha, co może się zdarzyć np. kiedy chcemy upiec ją całą.
Danie jest poręczne do zabrania w drogę. Już myślę o tym, żeby taki szaszłyk upiec na piknik.
Patyki w dłoń :)
Szaszłyk pochodzi prawdopodobnie z centralnej Azji. Na początku tak przygotowane mięso opiekało się nad ogniskiem. Dziś możemy je piec na różne sposoby, wykorzystując dostępne źródło ognia.
Potrawa, jeśli wcześniej zamarynujemy mięso, jest bardzo łatwa do zrobienia, a mimo to otrzymujemy w efekcie dość wykwintne i pięknie pachnące danie. Jego dużym plusem jest też to, że tak przygotowana pierś z indyka nie jest sucha, co może się zdarzyć np. kiedy chcemy upiec ją całą.
Danie jest poręczne do zabrania w drogę. Już myślę o tym, żeby taki szaszłyk upiec na piknik.
Patyki w dłoń :)
piątek, 10 maja 2013
Bajkowy talerz
Zielone szparagi kuszą z każdego straganu. Trudno było by oprzeć się tym zielonym badylkom. Dziwne, że znam je od tak niedawna. Gdyby nie moja znajoma, pewnie do dziś nie wiedziałabym co tracę. Wszystko przez to, że w moim rodzinnym domu szparagów się nie jadało, więc nie bardzo wiedziałam jak się do nich zabrać. Nie chciałam zmarnować zakupu, z drugiej strony przygotowanie wydawało mi się bardzo skomplikowane.
Kiedy oswoiłam się już z nimi okazało się, że to wcale nie jest trudne. Tym bardziej, że nie gotuję ich klasycznie, tylko wrzucam do parowaru :)
Tym razem dorzuciłam do garnka kilka młodych marcheweczek dla kontrastu.
W marynacie jogurtowej z odrobiną świeżych ziół przygotowałam pokrojone w podłużne paski piersi z kurczaka. Dodatkiem do obiadu był biały ryż jaśminowy.
Kurczak w jogurcie na patelni wyglądał całkiem jak chałwa :) Nigdy wcześniej nie marynowałam tak mięsa, ale muszę przyznać, że jest to świetny sposób, szczególnie że przy szparagach nie potrzebujemy innych mocnych akcentów smakowych.W końcu to one miały grać główną rolę.
Całość na talerzu wyglądała jak obrazek z bajki :) Nie mniej jednak po zrobieniu zdjęcia obraz został naruszony sztućcami i zniknął. Nic nie szkodzi, sezon szparagowy w pełni, zdążę jeszcze skomponować kolejne obrazki :)
Kiedy oswoiłam się już z nimi okazało się, że to wcale nie jest trudne. Tym bardziej, że nie gotuję ich klasycznie, tylko wrzucam do parowaru :)
Tym razem dorzuciłam do garnka kilka młodych marcheweczek dla kontrastu.
W marynacie jogurtowej z odrobiną świeżych ziół przygotowałam pokrojone w podłużne paski piersi z kurczaka. Dodatkiem do obiadu był biały ryż jaśminowy.
Kurczak w jogurcie na patelni wyglądał całkiem jak chałwa :) Nigdy wcześniej nie marynowałam tak mięsa, ale muszę przyznać, że jest to świetny sposób, szczególnie że przy szparagach nie potrzebujemy innych mocnych akcentów smakowych.W końcu to one miały grać główną rolę.
Całość na talerzu wyglądała jak obrazek z bajki :) Nie mniej jednak po zrobieniu zdjęcia obraz został naruszony sztućcami i zniknął. Nic nie szkodzi, sezon szparagowy w pełni, zdążę jeszcze skomponować kolejne obrazki :)
środa, 8 maja 2013
Pizza graham - dla konesera :)
Orkisz jest moim ulubionym zbożem. Używam kaszy orkiszowej, w ciągu tygodnia na śniadanie robię mieszankę płatków, w której składzie są płatki z orkiszu.
Jeśli mam okazję, kupuję orkiszowy chleb. Od dawna jest to też jedyna mąka jakiej używam. W związku ze wzrostem liczby działań kuchennych oraz poszerzenie ich o pieczenie ciast, ilość zużywanej mąki znacznie się zwiększyła. Częściej więc muszę uzupełniać jej zapasy. Podczas ostatnich zakupów skusiłam się na wersję graham z orkiszu.
Stała sobie spokojnie na półce, aż postanowiłam, że kolejna pizza będzie na grahamowym spodzie :)
Jeśli lubicie bułki grahamki tak jak ja, to zdecydowanie Wam takie rozwiązanie polecam.
Ciasto jest ciemniejsze, ale smakowite. Bardzo dobrze wyrosło z drożdżami i szybko się upiekło. Pizza jest bardziej syta, po jednym kawałku odpadliśmy od stołu :)
Chyba w najbliższym czasie pizza będzie u nas w wersji graham. Czas potestować na gościach :)
Jeśli mam okazję, kupuję orkiszowy chleb. Od dawna jest to też jedyna mąka jakiej używam. W związku ze wzrostem liczby działań kuchennych oraz poszerzenie ich o pieczenie ciast, ilość zużywanej mąki znacznie się zwiększyła. Częściej więc muszę uzupełniać jej zapasy. Podczas ostatnich zakupów skusiłam się na wersję graham z orkiszu.
Stała sobie spokojnie na półce, aż postanowiłam, że kolejna pizza będzie na grahamowym spodzie :)
Jeśli lubicie bułki grahamki tak jak ja, to zdecydowanie Wam takie rozwiązanie polecam.
Ciasto jest ciemniejsze, ale smakowite. Bardzo dobrze wyrosło z drożdżami i szybko się upiekło. Pizza jest bardziej syta, po jednym kawałku odpadliśmy od stołu :)
Chyba w najbliższym czasie pizza będzie u nas w wersji graham. Czas potestować na gościach :)
wtorek, 7 maja 2013
Motyle w brzuchu - latające naleśniki ;)
Mówi się, że w wyniku zakochania człowiek odczuwa motyle w brzuchu.
Mam nadzieję, że nie jest to tylko bardziej przyjazne określenie nerwowego skrętu kiszek :)
Właściwie brzuch jest mega ważny w kwestii dotyczącej uczuć. Chyba nawet wygrywa z sercem, które się ściska, staje i pęka, czasem może zadrżeć albo zamienić się w głaz.
Brzuch to całkiem inna bajka, bo mamy wspomniane motyle w brzuchu, może nas ścisnąć, możemy poczuć błogość, kamień. A do tego widzimy go każdego dnia i możemy kochać albo chcieć go "zgubić". Łatwo się po nim poklepać, można się do czyjegoś brzucha przytulić. Przez dobrze karmiony żołądek prawdopodobnie wydeptujemy sobie ścieżkę do czyjegoś serca.
Motyle wydają się fajne, chociaż błogość jeszcze lepsza. Aby połączyć te przyjemne kwestie proponuję Wam zrobienie naleśników orkiszowo-kakaowych z otrębami. Wypełnić je serkiem waniliowym, podsmażyć na maśle i ułożyć na talerzu w formie motyla. Kolorystyczne wzorki nada kilka słodkich malin wraz z kroplą syropu oraz gorzka polewa czekoladowa.
Takie śniadanie na pewno sprawi, że cały dzień będziecie czuli lekkość i radość w brzuchu, głowie i sercu :)
Mam nadzieję, że nie jest to tylko bardziej przyjazne określenie nerwowego skrętu kiszek :)
Właściwie brzuch jest mega ważny w kwestii dotyczącej uczuć. Chyba nawet wygrywa z sercem, które się ściska, staje i pęka, czasem może zadrżeć albo zamienić się w głaz.
Brzuch to całkiem inna bajka, bo mamy wspomniane motyle w brzuchu, może nas ścisnąć, możemy poczuć błogość, kamień. A do tego widzimy go każdego dnia i możemy kochać albo chcieć go "zgubić". Łatwo się po nim poklepać, można się do czyjegoś brzucha przytulić. Przez dobrze karmiony żołądek prawdopodobnie wydeptujemy sobie ścieżkę do czyjegoś serca.
Motyle wydają się fajne, chociaż błogość jeszcze lepsza. Aby połączyć te przyjemne kwestie proponuję Wam zrobienie naleśników orkiszowo-kakaowych z otrębami. Wypełnić je serkiem waniliowym, podsmażyć na maśle i ułożyć na talerzu w formie motyla. Kolorystyczne wzorki nada kilka słodkich malin wraz z kroplą syropu oraz gorzka polewa czekoladowa.
Takie śniadanie na pewno sprawi, że cały dzień będziecie czuli lekkość i radość w brzuchu, głowie i sercu :)
poniedziałek, 6 maja 2013
Sałatka jarzynowa prawie klasyczna :)
Sałatki to fajna sprawa. Można zrobić tzw coś z niczego, wystarczy tylko wymieszać w różnych układach produkty, które mamy w kuchni.
Z takich miksów wychodzą zaskakujące pychotki, które warto powtarzać.
Przez tę różnorodność klasyczna sałatka jarzynowa, smak dzieciństwa, odeszła w zapomnienie. Ale od jakiegoś czasu często do niej wracam. Nie jest taka sama, bo przepis trochę zmodyfikowałam. Nowa odsłona powstała dzięki mało klasycznym dodatkom. Warzywa gotuję na parze, nie oddają wszystkiego wodzie, pachną pięknie i łatwo obiera się je z mundurków :) Na dole parowaru radośnie podskakują jaja na twardo. Mniej klasyczne składniki to jogurt naturalny i chrzan zamiast majonezu, parę kropel ostrej oliwki piri piri, kilka łyżek ajvaru dla nadania paprykowego smaku, dla ładnego koloru - kurkuma. Dodatkowo, jeśli akurat mam pod ręką - pęczek pietruszki i kilka rzodkiewek.
Sałatka gotowa, można zjeść odrobinę od razu, ale najlepsza jest na drugi dzień, kiedy wszystkie składniki i przyprawy dokładnie się "przegryzą".
Z sałatką nawet poniedziałek nie jest taki straszny :)
Z takich miksów wychodzą zaskakujące pychotki, które warto powtarzać.
Przez tę różnorodność klasyczna sałatka jarzynowa, smak dzieciństwa, odeszła w zapomnienie. Ale od jakiegoś czasu często do niej wracam. Nie jest taka sama, bo przepis trochę zmodyfikowałam. Nowa odsłona powstała dzięki mało klasycznym dodatkom. Warzywa gotuję na parze, nie oddają wszystkiego wodzie, pachną pięknie i łatwo obiera się je z mundurków :) Na dole parowaru radośnie podskakują jaja na twardo. Mniej klasyczne składniki to jogurt naturalny i chrzan zamiast majonezu, parę kropel ostrej oliwki piri piri, kilka łyżek ajvaru dla nadania paprykowego smaku, dla ładnego koloru - kurkuma. Dodatkowo, jeśli akurat mam pod ręką - pęczek pietruszki i kilka rzodkiewek.
Sałatka gotowa, można zjeść odrobinę od razu, ale najlepsza jest na drugi dzień, kiedy wszystkie składniki i przyprawy dokładnie się "przegryzą".
Z sałatką nawet poniedziałek nie jest taki straszny :)
sobota, 4 maja 2013
Pieczenie przepisowe :)
Zastanawiałam się wczoraj nad umieszczaniem przepisów na blogu. Nadal uważam, że byłoby to zbędne. Po pierwsze, nie umiem odtworzyć przepisu, ponieważ wszystko co gotuję, pochodzi z głowy i jest na bieżąco modyfikowane, zależnie od nowego pomysłu. Po drugie, nie mam pojęcia jakie ilości dodaję do potrawy, bo wszystko zawsze robię na tzw "oko". Po trzecie, jeśli ktoś lubi gotować, to mam nadzieję, znajdzie tu inspirację do stworzenia swojego własnego dania. W końcu nawet dania gotowane w różnych kuchniach wg jednego przepisu nigdy nie są identyczne. Ba, nawet gotowanie tego samego dania przez tę samą osobę nie gwarantuje identycznych efektów. I to jest w tym wszystkim najlepsze. Dodatkowo, jeśli ktoś z Was potrzebuje dokładnych przepisów, to na pewno znajdziecie je w wirtualnej książce kucharskiej, jaką tworzą w tej chwili te setki, tysiące, a może nawet miliony osób, które piszą o gotowaniu.
Ja chciałabym Wam tylko zagwarantować chwilę lektury, która mam nadzieję, jest przyjemnym oderwaniem się od codziennych zajęć.
A wracając do przepisów, to w gruncie rzeczy, sama też zaglądam do nich, ale tylko jeśli potrzebuję wskazówek odnośnie ciast. Przyznaję, że nie posiadam takiej wiedzy na temat pieczenia, aby samodzielnie tworzyć od podstaw przepis na ciasto. Ogólnie nie upiekłam dotąd zbyt wiele, ale efekty są tak zaskakująco dobre, że chyba nie porzucę tej dziedziny kuchennej. Dotąd zdawałam się w kwestii ciast wyłącznie na moją mamę, której murzynek jest mistrzostwem świata i zawsze stanowi niezawodny sposób na uwiecznienie świąt i uroczystości rodzinnych.
Postanowiłam zbudować własną listę niezawodnych łakoci. Na pierwszym miejscu jest ciasto czekoladowe. Drugie miejsce od niedawna też jest już zajęte. Dzięki inspiracji jaką tu znalazłam odważyłam się zrobić coś bardziej skomplikowanego, tym bardziej że idealną okazją były urodziny Głodomorka.
Podaję link do całego bloga, bo jest tam mnóstwo pyszności. Poza tym, jak zwykle nie trzymałam się ściśle przepisu, co więcej - zmiksowałam dwa przepisy, żeby powstała moja własna wersja tarty kajmakowej.
Wszystkim, którzy są na diecie radzę nie czytać dalej, bo taka tarta to niesamowita bomba kaloryczna. Na pocieszenie powiem, że zjedzenie jednego cieniutkiego kawałka wystarcza na cały dzień błogiego uśmiechu. Tartę piekłam 1 maja i nadal mamy ćwierć ciasta w lodówce, mimo, że jesteśmy bardzo słodkożerni :)
Tarty zarówno słodkie jak i słone na pewno wchodzą od teraz do naszego jadłospisu, a przy najbliższej okazji wypróbuję je jako wersję obiadową ze szpinakiem.
Oj będzie się działo :)
Ja chciałabym Wam tylko zagwarantować chwilę lektury, która mam nadzieję, jest przyjemnym oderwaniem się od codziennych zajęć.
A wracając do przepisów, to w gruncie rzeczy, sama też zaglądam do nich, ale tylko jeśli potrzebuję wskazówek odnośnie ciast. Przyznaję, że nie posiadam takiej wiedzy na temat pieczenia, aby samodzielnie tworzyć od podstaw przepis na ciasto. Ogólnie nie upiekłam dotąd zbyt wiele, ale efekty są tak zaskakująco dobre, że chyba nie porzucę tej dziedziny kuchennej. Dotąd zdawałam się w kwestii ciast wyłącznie na moją mamę, której murzynek jest mistrzostwem świata i zawsze stanowi niezawodny sposób na uwiecznienie świąt i uroczystości rodzinnych.
Postanowiłam zbudować własną listę niezawodnych łakoci. Na pierwszym miejscu jest ciasto czekoladowe. Drugie miejsce od niedawna też jest już zajęte. Dzięki inspiracji jaką tu znalazłam odważyłam się zrobić coś bardziej skomplikowanego, tym bardziej że idealną okazją były urodziny Głodomorka.
Podaję link do całego bloga, bo jest tam mnóstwo pyszności. Poza tym, jak zwykle nie trzymałam się ściśle przepisu, co więcej - zmiksowałam dwa przepisy, żeby powstała moja własna wersja tarty kajmakowej.
Wszystkim, którzy są na diecie radzę nie czytać dalej, bo taka tarta to niesamowita bomba kaloryczna. Na pocieszenie powiem, że zjedzenie jednego cieniutkiego kawałka wystarcza na cały dzień błogiego uśmiechu. Tartę piekłam 1 maja i nadal mamy ćwierć ciasta w lodówce, mimo, że jesteśmy bardzo słodkożerni :)
Tarty zarówno słodkie jak i słone na pewno wchodzą od teraz do naszego jadłospisu, a przy najbliższej okazji wypróbuję je jako wersję obiadową ze szpinakiem.
Oj będzie się działo :)
czwartek, 2 maja 2013
Placek węgierski, polski, zbójnicki :)
Stworzyłam w telefonie notatkę, którą uzupełniam zawsze, kiedy wpadnie mi do głowy, co mogłabym ugotować. Zaczęłam te pomysły zapisywać, bo w natłoku codziennych spraw nie bardzo mam czas wymyślać menu i niektóre pomysły umykają mej pamięci.
Jakiś miesiąc temu dopisałam do listy placek węgierski. We wtorek przyszedł czas na realizację.
Ciekawiło mnie skąd ta nazwa i, jak w przypadku już kilku innych potraw, okazało się, że nazwa nie ma wiele wspólnego z pochodzeniem potrawy. A więc mamy na tapecie pierogi ruskie, rybę po grecku i kolejny przejaw wesołego nazewnictwa - placek po węgiersku. Jest to, jak się okazuje, potrawa polska. Bazą są zwykłe placki ziemniaczane. Nasze, pyszne, swojskie, tylko w wersji XXL :)
Przystąpiłam do realizacji. Postanowiłam nadać im ton bardziej wiosenny i idąc torem ostatnich dodatków do omletów, również do startych ziemniaków dodałam oprócz klasycznie dodawanej cebuli, drobno posiekany pęczek szczypiorku.
Sos powstał z leczo z białej papryki, pokrojonych w plastry ogórków kiszonych i zamarynowanych dzień wcześniej udek z kurczaka.
Zamiast uwieńczenia talerza plamą jogurtu naturalnego, nasze talerze uwieńczyła, czego można się przecież było spodziewać, mizeria :)
Polecam pieczenie placków na dobrze rozgrzanej teflonowej patelni, tak aby uniknąć nadmiaru tłuszczu, który mnie najczęściej odstrasza od placków ziemniaczanych w ogóle.
Trzeba przyznać, że gotowanie to jedno z najbardziej demokratycznych działań. W kuchni mieszają się wpływy różnych kultur, powstają mieszanki wielonarodowe, których przykładów poza kuchnią trudno byłoby wiele znaleźć.
Głód może dopaść każdego, skromna kanapka może być najwykwintniejszym daniem, a cena produktu, często zależy od miejsca, w którym go kupujemy :)
Polecam poszukiwania kulinarne, bo co prawda placek węgierski trudno znaleźć poza Polską, ale przy okazji poszukiwania miejsca pochodzenia danej potrawy, możecie odnaleźć nieoczekiwane smaki z kraju, z którego ona wcale nie pochodzi :)
Jakiś miesiąc temu dopisałam do listy placek węgierski. We wtorek przyszedł czas na realizację.
Ciekawiło mnie skąd ta nazwa i, jak w przypadku już kilku innych potraw, okazało się, że nazwa nie ma wiele wspólnego z pochodzeniem potrawy. A więc mamy na tapecie pierogi ruskie, rybę po grecku i kolejny przejaw wesołego nazewnictwa - placek po węgiersku. Jest to, jak się okazuje, potrawa polska. Bazą są zwykłe placki ziemniaczane. Nasze, pyszne, swojskie, tylko w wersji XXL :)
Przystąpiłam do realizacji. Postanowiłam nadać im ton bardziej wiosenny i idąc torem ostatnich dodatków do omletów, również do startych ziemniaków dodałam oprócz klasycznie dodawanej cebuli, drobno posiekany pęczek szczypiorku.
Sos powstał z leczo z białej papryki, pokrojonych w plastry ogórków kiszonych i zamarynowanych dzień wcześniej udek z kurczaka.
Zamiast uwieńczenia talerza plamą jogurtu naturalnego, nasze talerze uwieńczyła, czego można się przecież było spodziewać, mizeria :)
Polecam pieczenie placków na dobrze rozgrzanej teflonowej patelni, tak aby uniknąć nadmiaru tłuszczu, który mnie najczęściej odstrasza od placków ziemniaczanych w ogóle.
Trzeba przyznać, że gotowanie to jedno z najbardziej demokratycznych działań. W kuchni mieszają się wpływy różnych kultur, powstają mieszanki wielonarodowe, których przykładów poza kuchnią trudno byłoby wiele znaleźć.
Głód może dopaść każdego, skromna kanapka może być najwykwintniejszym daniem, a cena produktu, często zależy od miejsca, w którym go kupujemy :)
Polecam poszukiwania kulinarne, bo co prawda placek węgierski trudno znaleźć poza Polską, ale przy okazji poszukiwania miejsca pochodzenia danej potrawy, możecie odnaleźć nieoczekiwane smaki z kraju, z którego ona wcale nie pochodzi :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)