Czwartki, jak twierdzą naukowcy, są najgorszymi dniami tygodnia. Dlaczego? Bo od poprzedniego weekendu minęło już sporo czasu, do następnego niby blisko, ale jednak jeszcze trochę nas dzieli. A energii starcza tylko do środy.
Właściwie w taki dzień można by odpuścić sobie wszystko, wrócić z pracy i udawać, że nas nie ma :)
Na obiad może być coś od wczoraj, albo niestety - jakiś gotowiec.
Taki plan był również w poprzedni czwartek. Jednak zdecydowałam, że na powrót do domu zmęczonego Głodomorka zrobię coś specjalnego.
Od razu poczułam przypływ energii. Szybka myślówka i już zabieram się do robienia zupy :)
Żurek z klopsikami z surowej białej kiełbasy i jajkiem na twardo - wersja zgodna z ulubioną przez Głodomorka :)
Jedynym odstępstwem było oregano w miejsce majeranku. No cóż, nie ma ideałów, a ja nigdy nie gotuję zgodnie z utartym schematem, więc coś musiało wyróżniać mój żurek.
Opcja z oregano została zaakceptowana w stu procentach, zjedzona w stu procentach i uwieńczona uśmiechem.
Czwartek nie musi być najgorszym dniem :)
sobota, 27 kwietnia 2013
czwartek, 25 kwietnia 2013
Spaghetti western :)
O makaronie można rozmawiać bez końca, bo jego rodzajów i możliwości wykorzystania jest tyle, ile wyobraźni gotujących :)
Kiedy zajrzałam do Wikipedii, pod hasłem makaron znalazłam listę prawie stu rodzajów makaronu. Jest w czym wybierać.
W mojej kuchni makaron ma stabilną pozycję. Braki uzupełniane są na bieżąco. Znajdziemy tam fusilli, czyli swojskie świderki, spaghetti, długie, klasyczne nitki, ale także japońskie makarony do szybkiego gotowania, szczególnie nadający potrawom charakterystyczny smak i aromat makaron gryczany. Oprócz tego penne, które wymiennie stosuję ze świderkami. W razie potrzeb do zestawu dołączają płaskie płaty lasagne, szerokie wstążki tagliatelle, albo drobniutkie makaroniki do zup.
Na dziś wybieram klasykę - spaghetti. Klasyczny nie będzie sos, bo nigdy nie zdarza mi się robić klasycznych sosów :) Proponuję Wam młodziutkie listki szpinaku, odrobinę fety, koncentrat pomidorowy, naturalny jogurt i odrobinę brązowego cukru. Oczywiście przyprawiamy dużą ilością ulubionych ziół.
Makaron al dente, polewamy tak przygotowanym sosem, a ponieważ wiosna obdarzyła nas już świeżym, młodziutkim szczypiorkiem, pokroiłam cały jego pęczek wraz z natką pietruszki i posypałam obficie talerze.
Całość można dodatkowo polać odrobiną pikantnej oliwy i czas nawijać nitki na widelce :)
Kiedy zajrzałam do Wikipedii, pod hasłem makaron znalazłam listę prawie stu rodzajów makaronu. Jest w czym wybierać.
W mojej kuchni makaron ma stabilną pozycję. Braki uzupełniane są na bieżąco. Znajdziemy tam fusilli, czyli swojskie świderki, spaghetti, długie, klasyczne nitki, ale także japońskie makarony do szybkiego gotowania, szczególnie nadający potrawom charakterystyczny smak i aromat makaron gryczany. Oprócz tego penne, które wymiennie stosuję ze świderkami. W razie potrzeb do zestawu dołączają płaskie płaty lasagne, szerokie wstążki tagliatelle, albo drobniutkie makaroniki do zup.
Na dziś wybieram klasykę - spaghetti. Klasyczny nie będzie sos, bo nigdy nie zdarza mi się robić klasycznych sosów :) Proponuję Wam młodziutkie listki szpinaku, odrobinę fety, koncentrat pomidorowy, naturalny jogurt i odrobinę brązowego cukru. Oczywiście przyprawiamy dużą ilością ulubionych ziół.
Makaron al dente, polewamy tak przygotowanym sosem, a ponieważ wiosna obdarzyła nas już świeżym, młodziutkim szczypiorkiem, pokroiłam cały jego pęczek wraz z natką pietruszki i posypałam obficie talerze.
Całość można dodatkowo polać odrobiną pikantnej oliwy i czas nawijać nitki na widelce :)
wtorek, 23 kwietnia 2013
Królewskie roladki na czerwonym ryżu
Za oknem wiosna, promyki słońca radośnie tańczą po salonie. Storczyk uwierzył w to, że wiosna przyszła naprawdę, postanowił pozwolić pączkom wreszcie się rozwinąć. Długo tulił je zazdrośnie na trzech pędach, a teraz nie można oderwać wzroku - jest oblepiony kwiatami.
W kuchni też już czuć wiosnę. Przyszedł czas na lekkie i szybkie potrawy. Już nie w smak nam pieczenie kurczakowych piersi w cieście francuskim. Zasmakowaliśmy w lekkich roladkach gotowanych na parze.
Niedawno przywoływały słońce na talerzu zielonej soczewicy.
Teraz w wersji z turecką fetą i czerwonym pesto z ziołami. Polecam Wam zakup prawdziwej fety w dużych gomółkach. Smak i konsystencja wynagrodzą Wam wyższą cenę.
Poza tym feta z koziego lub owczego mleka jest o wiele ostrzejsza i nadaje daniu własny smaczek. A co najważniejsze, nawet osoby nie przepadające za kozim serem, zjadają rozpuszczoną fetę bez marudzenia, ponieważ jest już złagodzona gotowaniem, smakiem pesto i ziołami, którymi obsypany jest kurczak.
Roladki można podać na zielonych warzywach, również ugotowanych na parze. Ja tym razem wykorzystałam czerwony ryż jaśminowy, podduszony na maśle z pieczarkami.
Danie jest lekkie, a jednocześnie syte. Bardziej delikatne są piersi kurczaka, które wcześniej były zamrożone. Ja dodatkowo każdą delikatnie rozbijam i przekrawam wzdłuż na dwie części. Gotowanie zajmuje jakieś 10 minut, więc jeśli ryż ugotujecie wcześniej, obiad można zrobić w 15 minut i zostanie jeszcze dużo czasu na przyjemny spacer w promieniach słońca.
W kuchni też już czuć wiosnę. Przyszedł czas na lekkie i szybkie potrawy. Już nie w smak nam pieczenie kurczakowych piersi w cieście francuskim. Zasmakowaliśmy w lekkich roladkach gotowanych na parze.
Niedawno przywoływały słońce na talerzu zielonej soczewicy.
Teraz w wersji z turecką fetą i czerwonym pesto z ziołami. Polecam Wam zakup prawdziwej fety w dużych gomółkach. Smak i konsystencja wynagrodzą Wam wyższą cenę.
Poza tym feta z koziego lub owczego mleka jest o wiele ostrzejsza i nadaje daniu własny smaczek. A co najważniejsze, nawet osoby nie przepadające za kozim serem, zjadają rozpuszczoną fetę bez marudzenia, ponieważ jest już złagodzona gotowaniem, smakiem pesto i ziołami, którymi obsypany jest kurczak.
Roladki można podać na zielonych warzywach, również ugotowanych na parze. Ja tym razem wykorzystałam czerwony ryż jaśminowy, podduszony na maśle z pieczarkami.
Danie jest lekkie, a jednocześnie syte. Bardziej delikatne są piersi kurczaka, które wcześniej były zamrożone. Ja dodatkowo każdą delikatnie rozbijam i przekrawam wzdłuż na dwie części. Gotowanie zajmuje jakieś 10 minut, więc jeśli ryż ugotujecie wcześniej, obiad można zrobić w 15 minut i zostanie jeszcze dużo czasu na przyjemny spacer w promieniach słońca.
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Omlet śródziemnomorski
Omlet na słodko już był i jeszcze będzie nieraz jakaś jego odmiana z sezonowymi owocami. A właściwie pomidory też są chyba klasyfikowane jako owoce? :)
Więc dziś omlet w wersji śródziemnomorskiej, zrobiony z myślą o pachnących pomidorach, młodziutkim szczypiorku i otrębach.
Szczypiorek był bardzo cieniutki i delikatny, więc zmiksowany z masą omletową zniknął w jej konsystencji, jednocześnie nadając jej delikatny, wiosenny zielony kolor.
Na omlecie ułożyłam pokrojoną w cienkie plastry mozzarellę, dając jej się delikatnie rozpuścić. Potem ułożyłam na przełożony z patelni omlet pomidora i posypałam go ziołami. Odrobina kremu balsamicznego dopełniła dzieła, spełniając jednocześnie rolę akcentu kolorystycznego.
Mógłby już być znów weekend...
Więc dziś omlet w wersji śródziemnomorskiej, zrobiony z myślą o pachnących pomidorach, młodziutkim szczypiorku i otrębach.
Szczypiorek był bardzo cieniutki i delikatny, więc zmiksowany z masą omletową zniknął w jej konsystencji, jednocześnie nadając jej delikatny, wiosenny zielony kolor.
Na omlecie ułożyłam pokrojoną w cienkie plastry mozzarellę, dając jej się delikatnie rozpuścić. Potem ułożyłam na przełożony z patelni omlet pomidora i posypałam go ziołami. Odrobina kremu balsamicznego dopełniła dzieła, spełniając jednocześnie rolę akcentu kolorystycznego.
Mógłby już być znów weekend...
niedziela, 21 kwietnia 2013
Coffee my love :)
Dostałam od przyjaciół śliczny kubek termiczny na kawę. Kiedy odstawiałam go do szafki w domu, przyjrzałam się reszcie kubków i filiżanek wszelakich i....
Czas się przyznać, jestem kawoholikiem. Wcześniej nie zauważyłam, że większość naczyń, które kupiłam przez ostatnie parę lat ma napis. Oczywiście jedyny słuszny - Coffee :) Wcale nie przeszkadza to w przeznaczeniu kubków do zupełnie innych celów.
Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że kawa tak bardzo zdeterminowała moje widzenie świata :) Lubię kolor ciemno palonych ziaren, lubię zapach, smak i całą atmosferę, która mi się z piciem kawy kojarzy. Nie znajduję żadnych złych kawowych wspomnień. To na kawę umawiam się na mieście z dawno nie widzianą koleżanką, na kawę zapraszam znajomych, choć to przecież wymówka, bo chcę ich znowu zobaczyć. Wpadam na kawę do nich, a powód jest znów ten sam. Kawa jest spoiwem, pozytywnym dodatkiem, bez kawy nie byłoby tak łatwo.
Pamiętam dzień, kiedy moja przyjaciółka, właściwie siłą zmuszona do wypicia specjalnie dla niej przygotowanej kawy wreszcie przekonała się do tego napoju i do dziś jest jego wierną fanką. Ach, jaka to była radość :) Jak widać niepokój budzą we mnie ludzie nie lubiący żadnej wersji kawy. A przecież jej rodzajów jest chyba nieograniczona ilość.
Sama najlepiej lubię tę parzoną w kafeterce. Zaczynałam od ekspresu ciśnieniowego, ale po odkryciu kafeterek ekspres okrył się kurzem i pewnie wyląduje w piwnicy.
Kafeterki zaś na stałe zagościły w mojej kuchni, w różnych rozmiarach. Pomysł został też sprzedany większości znajomych i rodzinie, jako idea, albo jako prezent w postaci dobranej do używanej przez nich kuchenki kawiarki :)
Nawet czytanie o kawie pozwala na podróż do ciekawych zakątków, pokazuje części świata, do których być może nigdy nie dane mi będzie wybrać się osobiście.
Kawa przynosi wspomnienia miejsc, w których miałam okazję ją wypić, ludzi, których mogłam wtedy poznać, miejsca, które mogłam zwiedzić.
Mam nadzieje, że nadal będziemy nierozłączne :)
To co, chyba pora na kawę?
Czas się przyznać, jestem kawoholikiem. Wcześniej nie zauważyłam, że większość naczyń, które kupiłam przez ostatnie parę lat ma napis. Oczywiście jedyny słuszny - Coffee :) Wcale nie przeszkadza to w przeznaczeniu kubków do zupełnie innych celów.
Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że kawa tak bardzo zdeterminowała moje widzenie świata :) Lubię kolor ciemno palonych ziaren, lubię zapach, smak i całą atmosferę, która mi się z piciem kawy kojarzy. Nie znajduję żadnych złych kawowych wspomnień. To na kawę umawiam się na mieście z dawno nie widzianą koleżanką, na kawę zapraszam znajomych, choć to przecież wymówka, bo chcę ich znowu zobaczyć. Wpadam na kawę do nich, a powód jest znów ten sam. Kawa jest spoiwem, pozytywnym dodatkiem, bez kawy nie byłoby tak łatwo.
Pamiętam dzień, kiedy moja przyjaciółka, właściwie siłą zmuszona do wypicia specjalnie dla niej przygotowanej kawy wreszcie przekonała się do tego napoju i do dziś jest jego wierną fanką. Ach, jaka to była radość :) Jak widać niepokój budzą we mnie ludzie nie lubiący żadnej wersji kawy. A przecież jej rodzajów jest chyba nieograniczona ilość.
Sama najlepiej lubię tę parzoną w kafeterce. Zaczynałam od ekspresu ciśnieniowego, ale po odkryciu kafeterek ekspres okrył się kurzem i pewnie wyląduje w piwnicy.
Kafeterki zaś na stałe zagościły w mojej kuchni, w różnych rozmiarach. Pomysł został też sprzedany większości znajomych i rodzinie, jako idea, albo jako prezent w postaci dobranej do używanej przez nich kuchenki kawiarki :)
Nawet czytanie o kawie pozwala na podróż do ciekawych zakątków, pokazuje części świata, do których być może nigdy nie dane mi będzie wybrać się osobiście.
Kawa przynosi wspomnienia miejsc, w których miałam okazję ją wypić, ludzi, których mogłam wtedy poznać, miejsca, które mogłam zwiedzić.
Mam nadzieje, że nadal będziemy nierozłączne :)
To co, chyba pora na kawę?
sobota, 20 kwietnia 2013
Łosoś bounty-soup :)
W ramach wykorzystywania zapasów kuchennych i wynajdywania nowych połączeń między składnikami wpadłam kiedyś na pomysł kokosowej zupy rybnej. Tajemnicą jest użycie do niej makaronu gryczanego.
Zupa nie wymaga czasu. Zazwyczaj używam ugotowanego wcześniej bulionu, filetów białych ryb morskich, przypraw i mleczka kokosowego. Całość musi być mocno pikantna, więc w przyprawach nie może zabraknąć garam masali oraz ostrego chili. Dla zapewnienia dodatkowych doznań aromatycznych i kolorystycznych dodaję również curry.
Wczoraj nie udało mi się kupić świeżych filetów z dorsza na które mocno liczyłam, dlatego w zupie pływa różowy filet z łososia. Co więcej, bulion robiłam na wędzonych grzbietach z tegoż, więc smak ryby jest bardziej wyrazisty. Niemniej jednak dodanie makaronu gryczanego świetnie wyważa całość. Spróbujcie, bo ten makaron, mimo że nie tak intensywny w zapachu jak kasza gryczana, nie jest tylko neutralnym dodatkiem. Może połączenie kokosa z gryką wydaje się dziwne, to jednak warto dać mu szansę. Przekonacie się, jak miłą niespodzianką będzie dla Waszego podniebienia.
Dla upiększenia miseczki z parującą zupą proponuję dorzucić natkę pietruszki. Jeśli udało mi się namówić Was na ten eksperyment, czekam na refleksje smakowe :)
Zupa nie wymaga czasu. Zazwyczaj używam ugotowanego wcześniej bulionu, filetów białych ryb morskich, przypraw i mleczka kokosowego. Całość musi być mocno pikantna, więc w przyprawach nie może zabraknąć garam masali oraz ostrego chili. Dla zapewnienia dodatkowych doznań aromatycznych i kolorystycznych dodaję również curry.
Wczoraj nie udało mi się kupić świeżych filetów z dorsza na które mocno liczyłam, dlatego w zupie pływa różowy filet z łososia. Co więcej, bulion robiłam na wędzonych grzbietach z tegoż, więc smak ryby jest bardziej wyrazisty. Niemniej jednak dodanie makaronu gryczanego świetnie wyważa całość. Spróbujcie, bo ten makaron, mimo że nie tak intensywny w zapachu jak kasza gryczana, nie jest tylko neutralnym dodatkiem. Może połączenie kokosa z gryką wydaje się dziwne, to jednak warto dać mu szansę. Przekonacie się, jak miłą niespodzianką będzie dla Waszego podniebienia.
Dla upiększenia miseczki z parującą zupą proponuję dorzucić natkę pietruszki. Jeśli udało mi się namówić Was na ten eksperyment, czekam na refleksje smakowe :)
środa, 17 kwietnia 2013
Kopanie babeczek :)
Zachciało mi się eksperymentów i się doigrałam . Ale nie żałuję :)
Bo w sumie, mimo że z punktu widzenia walorów estetycznych eksperyment nie należy do udanych, to względy smakowe oraz dalsza obróbka doprowadziły finalnie do udanego deseru.
Rzecz cała dotyczy wykorzystania do ciasta czerwonej fasolki zamiast mąki. Sami powiedzcie - kto nie pokusiłby się na spróbowanie, jak to działa i jak smakuje :)
Postanowiłam upiec babeczki czekoladowe. Ciasto robi się błyskawicznie, wystarczy tylko opłukać czerwoną fasolkę z zalewy, w której pływała sobie w puszce. Potem chwila na ocieknięcie i dalej wszystko już dzieje się błyskawicznie. Fasolkę, jajka, przyprawy korzenne, płatki migdałów, kakao i miód blendujemy do uzyskania gładkiej masy i przelewamy do foremek na muffiny.
Ja użyłam silikonowych. I w tym problem. Kolejna nieudana próba wykorzystania tych foremek utwierdziła mnie w konieczności ustawiania formy na dodatkowej blasze. Być może gazowy piekarnik po prostu oddaje im za duże temperatury i mimo, że tak nie powinno się zdarzyć, babeczki przywarły do formy.
Wyrosły pięknie, ale były bardzo delikatne i niestety, ładne zostały tylko wyrośnięte ponad formy kapelusze :) Reszta została przeze mnie wydłubana łyżeczką.
Najpierw było mi przykro, jak zawsze kiedy coś nie idzie zgodnie z planem. Ale po spróbowaniu kawałka ciastka odkryłam, że są tak pyszne, że trzeba koniecznie znaleźć im jakąś nową, piękną formę.
I udało się. Kapeluszki zostały zjedzone jako krótsza wersja babeczek, a całą resztę po jej ostygnięciu pokruszyłam na jeszcze mniejsze drobinki.
Tymi drobinkami wypełniłam dno pucharków na lody. Na tak wyłożone czekoladowe ciasto ułożyłam połówki moreli z puszki i przelałam ciasto odrobiną słodkiej zalewy. Na owoce wyłożyłam krem z mascarpone, migdałów i malin. Na wierzchu ułożyłam jeszcze kilka malinek ze słodkiego syropu i odstawiłam całość do lodówki.
Po obiedzie sięgnęliśmy po pucharki. Mniam, deser był rewelacyjny, wyjątkowy, no i nic się nie zmarnowało.
A następne fasolowe babeczki upiekę tak, żeby same wyskakiwały z foremek :) Bo są naprawdę pyszne i lekkie. Polecam.
Etap pierwszy:
Efekt końcowy:
Bo w sumie, mimo że z punktu widzenia walorów estetycznych eksperyment nie należy do udanych, to względy smakowe oraz dalsza obróbka doprowadziły finalnie do udanego deseru.
Rzecz cała dotyczy wykorzystania do ciasta czerwonej fasolki zamiast mąki. Sami powiedzcie - kto nie pokusiłby się na spróbowanie, jak to działa i jak smakuje :)
Postanowiłam upiec babeczki czekoladowe. Ciasto robi się błyskawicznie, wystarczy tylko opłukać czerwoną fasolkę z zalewy, w której pływała sobie w puszce. Potem chwila na ocieknięcie i dalej wszystko już dzieje się błyskawicznie. Fasolkę, jajka, przyprawy korzenne, płatki migdałów, kakao i miód blendujemy do uzyskania gładkiej masy i przelewamy do foremek na muffiny.
Ja użyłam silikonowych. I w tym problem. Kolejna nieudana próba wykorzystania tych foremek utwierdziła mnie w konieczności ustawiania formy na dodatkowej blasze. Być może gazowy piekarnik po prostu oddaje im za duże temperatury i mimo, że tak nie powinno się zdarzyć, babeczki przywarły do formy.
Wyrosły pięknie, ale były bardzo delikatne i niestety, ładne zostały tylko wyrośnięte ponad formy kapelusze :) Reszta została przeze mnie wydłubana łyżeczką.
Najpierw było mi przykro, jak zawsze kiedy coś nie idzie zgodnie z planem. Ale po spróbowaniu kawałka ciastka odkryłam, że są tak pyszne, że trzeba koniecznie znaleźć im jakąś nową, piękną formę.
I udało się. Kapeluszki zostały zjedzone jako krótsza wersja babeczek, a całą resztę po jej ostygnięciu pokruszyłam na jeszcze mniejsze drobinki.
Tymi drobinkami wypełniłam dno pucharków na lody. Na tak wyłożone czekoladowe ciasto ułożyłam połówki moreli z puszki i przelałam ciasto odrobiną słodkiej zalewy. Na owoce wyłożyłam krem z mascarpone, migdałów i malin. Na wierzchu ułożyłam jeszcze kilka malinek ze słodkiego syropu i odstawiłam całość do lodówki.
Po obiedzie sięgnęliśmy po pucharki. Mniam, deser był rewelacyjny, wyjątkowy, no i nic się nie zmarnowało.
A następne fasolowe babeczki upiekę tak, żeby same wyskakiwały z foremek :) Bo są naprawdę pyszne i lekkie. Polecam.
Etap pierwszy:
Efekt końcowy:
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
Calzone Amore...
Ponieważ pizza już była i przydałoby się jakieś urozmaicenie postanowiłam wykorzystać ciasto na pizzę do zrobienia pierogów. Nadawanie im wybranego kształtu nie jest zbyt proste, zatem nie stały się drożdżowymi serduszkami, tak jak stanowił pierwotny zamysł. Ale każdą przeciwność można próbować obejść. Dlatego calzone zostały przyozdobione wyciętymi z żółtego sera sercami, z kroplą sosu pomidorowego na każdym :)
Żeby było jeszcze bardziej wiosennie do calzone podałam mozzarellę z pomidorami. Brak świeżych listków bazylii uzupełniłam suszonymi. Aromat nie tak intensywny, ale zawsze coś.
A co skrywało wnętrze? Farsz powstał z zamarynowanych, drobno pokrojonych udek kurzych i dużej ilości pokrojonego w plasterki czosnku. Całość obsmażona na patelni z koncentratem pomidorowym. Do farszu dołożyłam jeszcze sporo drobno pokrojonego żółtego sera.
Przed pieczeniem każdy pieróg został wysmarowany dokładnie oliwą z przyprawami.
Takich pierogów udało się zrobić 8 sztuk. Są bardzo syte. Cały komplet spokojnie starczyłby na kolację dla 4 osób. Jeśli jednak nie dacie radę zjeść wszystkich, nie martwcie się - calzone na zimno są równie smaczne, jak świeżo wyjęte z piekarnika.
Żeby było jeszcze bardziej wiosennie do calzone podałam mozzarellę z pomidorami. Brak świeżych listków bazylii uzupełniłam suszonymi. Aromat nie tak intensywny, ale zawsze coś.
A co skrywało wnętrze? Farsz powstał z zamarynowanych, drobno pokrojonych udek kurzych i dużej ilości pokrojonego w plasterki czosnku. Całość obsmażona na patelni z koncentratem pomidorowym. Do farszu dołożyłam jeszcze sporo drobno pokrojonego żółtego sera.
Przed pieczeniem każdy pieróg został wysmarowany dokładnie oliwą z przyprawami.
Takich pierogów udało się zrobić 8 sztuk. Są bardzo syte. Cały komplet spokojnie starczyłby na kolację dla 4 osób. Jeśli jednak nie dacie radę zjeść wszystkich, nie martwcie się - calzone na zimno są równie smaczne, jak świeżo wyjęte z piekarnika.
piątek, 12 kwietnia 2013
Paprykarzowy news :D
Wstyd się przyznać, ale w czasach kiedy dostęp do jedzenia mamy właściwie nieograniczony ja mam problem z wyborem :)
A wszystko przez to, że pamiętam jeszcze czasy, kiedy kupowanie jedzenia nie wiązało się z żadnym ryzykiem, chleb był chrupiący bez polepszaczy, truskawki nie powodowały uczulenia, pomidory pachniały jak słoneczny sierpniowy dzień, a masło miało tylko dwa rodzaje - solone lub nie.
Dziś jest trudniej - półki sklepowe uginają się od wszelakich produktów, tylko trudno coś kupić, stojąc w sklepie i czytając kolejną przydługą etykietę składu. Wszystko jest gotowe, w wielu różnych odmianach, nawet rzodkiewki nie wkraja się samemu do twarożku, bo ona już tam jest.
Poza rzodkiewką jest tam jeszcze mnóstwo różnych składników, nie kojarzących mi się wcale z jedzeniem.
I tak wróciłam myślami do dawnych czasów i przypomniał mi się sztandarowy, bardzo przeze mnie lubiany Paprykarz Szczeciński. Dziś też można kupić podobne produkty, ale jakoś nie dałabym rady podjąć ryzyka spożycia.
Skoro jednak już sobie o nim przypomniałam, postanowiłam zrobić coś podobnego. Do opcji z rybą też się pewnie zabiorę. Na razie poprzestałam na wersji warzywnej z czerwonym ryżem, czerwoną soczewicą, czerwoną papryką i zielonym groszkiem dla kontrastu.
Zaostrzyłam całość paroma przyprawami. I udało się. Nie jest to smak dzieciństwa, bo i nie mógł być bez rybki. Natomiast jest co na chleb położyć :)
A wszystko przez to, że pamiętam jeszcze czasy, kiedy kupowanie jedzenia nie wiązało się z żadnym ryzykiem, chleb był chrupiący bez polepszaczy, truskawki nie powodowały uczulenia, pomidory pachniały jak słoneczny sierpniowy dzień, a masło miało tylko dwa rodzaje - solone lub nie.
Dziś jest trudniej - półki sklepowe uginają się od wszelakich produktów, tylko trudno coś kupić, stojąc w sklepie i czytając kolejną przydługą etykietę składu. Wszystko jest gotowe, w wielu różnych odmianach, nawet rzodkiewki nie wkraja się samemu do twarożku, bo ona już tam jest.
Poza rzodkiewką jest tam jeszcze mnóstwo różnych składników, nie kojarzących mi się wcale z jedzeniem.
I tak wróciłam myślami do dawnych czasów i przypomniał mi się sztandarowy, bardzo przeze mnie lubiany Paprykarz Szczeciński. Dziś też można kupić podobne produkty, ale jakoś nie dałabym rady podjąć ryzyka spożycia.
Skoro jednak już sobie o nim przypomniałam, postanowiłam zrobić coś podobnego. Do opcji z rybą też się pewnie zabiorę. Na razie poprzestałam na wersji warzywnej z czerwonym ryżem, czerwoną soczewicą, czerwoną papryką i zielonym groszkiem dla kontrastu.
Zaostrzyłam całość paroma przyprawami. I udało się. Nie jest to smak dzieciństwa, bo i nie mógł być bez rybki. Natomiast jest co na chleb położyć :)
wtorek, 9 kwietnia 2013
Tofuj i cieciorka :)
Prawie zawsze, kiedy wspominam w towarzystwie "klasycznie" jedzących Polaków o soi, słyszę ten sam komentarz: " Fu, próbowałem, kotlety z soi a'la schabowy, obrzydlistwo".
Zgadzam się po części, jednak najbardziej martwi to, że jeden nieprzemyślany produkt na rynku zamknął ludziom drogę do zjedzenia naprawdę smacznych i zdrowych dań.
Jeśli tylko mogę, staram się ratować sytuację. Nie chodzi o przejście na soję całkowicie, sama mało jej jadam, ale jeśli coś można wprowadzić do kuchni jako urozmaicenie, to jestem za.
Ja osobiście bardzo lubię kotlety mielone z granulatu sojowego, albo różnie zagospodarowane kostki tofu, szczególnie wędzonego.
Właśnie wędzone tofu wylądowało w zupie jako "wkładka mięsna". Bulion z warzyw, starta marchew, puszka cieciorki, tofu i koncentrat pomidorowy. Garam masala, odrobina oliwki z piri piri, natka pietruszki, drobne kluseczki i zupa gotowa.
Właściwie chciałam napisać o cieciorce, bo było to nasze pierwsze spotkanie. Uważam je za udane. Wprowadzam cieciorkę na listę zakupów. Jednak tofu zdecydowanie miało największy wpływ na smak zupy, w związku z czym cieciorka musiała oddać mu pola.
Następnym razem obsadzę ją w roli głównej :)
Zgadzam się po części, jednak najbardziej martwi to, że jeden nieprzemyślany produkt na rynku zamknął ludziom drogę do zjedzenia naprawdę smacznych i zdrowych dań.
Jeśli tylko mogę, staram się ratować sytuację. Nie chodzi o przejście na soję całkowicie, sama mało jej jadam, ale jeśli coś można wprowadzić do kuchni jako urozmaicenie, to jestem za.
Ja osobiście bardzo lubię kotlety mielone z granulatu sojowego, albo różnie zagospodarowane kostki tofu, szczególnie wędzonego.
Właśnie wędzone tofu wylądowało w zupie jako "wkładka mięsna". Bulion z warzyw, starta marchew, puszka cieciorki, tofu i koncentrat pomidorowy. Garam masala, odrobina oliwki z piri piri, natka pietruszki, drobne kluseczki i zupa gotowa.
Właściwie chciałam napisać o cieciorce, bo było to nasze pierwsze spotkanie. Uważam je za udane. Wprowadzam cieciorkę na listę zakupów. Jednak tofu zdecydowanie miało największy wpływ na smak zupy, w związku z czym cieciorka musiała oddać mu pola.
Następnym razem obsadzę ją w roli głównej :)
piątek, 5 kwietnia 2013
Pierogi na zakwasie ;)
Minęły już cztery dni, a ja ciągle czuję ból i zakwasy w przedramionach. Chyba za bardzo się starałam :) Oczywiście nie bez znaczenia jest to, że pierogi są z razowej mąki orkiszowej, a ciasto mimo że sprężyste, do miękkich i rozpływających się w ustach nie należy. Rozwałkowanie cienkich placków wymagało więcej siły niż zazwyczaj potrzebne w kuchni.
Pierogi wyszły syte i treściwe. O farszu już wspominałam, trudno było nie wspomnieć, skoro wielka micha stała w kuchni i wyglądała, jakby nic z niej nie ubywało, mimo że kopczyk pierogów dzielnie rósł na talerzu.
W każdym razie było to pierwsze, po wielu latach podejście do lepienia pierogów. Ostatni raz robiłam pierogi dawno temu, to były zupełnie inne czasy, a pierogi były z truskawkami bez chemii, pachnącymi latem.
Żeby nie popaść w zbytnią nostalgię wracam do miski z soczewicą :) Może z następnym lepieniem pierogów nie będę czekała kolejne ćwierć wieku :)
Pierogi wyszły syte i treściwe. O farszu już wspominałam, trudno było nie wspomnieć, skoro wielka micha stała w kuchni i wyglądała, jakby nic z niej nie ubywało, mimo że kopczyk pierogów dzielnie rósł na talerzu.
W każdym razie było to pierwsze, po wielu latach podejście do lepienia pierogów. Ostatni raz robiłam pierogi dawno temu, to były zupełnie inne czasy, a pierogi były z truskawkami bez chemii, pachnącymi latem.
Żeby nie popaść w zbytnią nostalgię wracam do miski z soczewicą :) Może z następnym lepieniem pierogów nie będę czekała kolejne ćwierć wieku :)
czwartek, 4 kwietnia 2013
Hrabia Brokula :)
Nie zawsze jest czas, siły i wena, żeby gotować coś skomplikowanego. Zawsze jednak powinno być smacznie. Wczoraj był taki dzień - sił mało, głód duży :)
A w lodówce czekał sobie piękny, ciemnozielony brokuł. Prawdziwy z niego arystokrata, ta szalona fryzura i postawa.
Hrabia wraz z marchewką wylądowali na parze. Do kompletu zagotowałam wyświdrowany makaron. Kiedy towarzystwo było już gotowe na dalszą obróbkę, trafiło na patelnię, dopieszczone przyprawami, sosem sojowym i plasterkami mozzarelli, która roztopiona, położyła delikatny biały akcent na kolorowym daniu.
Nowym nabytkiem w kuchni jest olej kokosowy, to własnie na nim podsmażałam warzywa na patelni. Proponuję zainwestować w ten nierafinowany, zapach i delikatny smak kokosa podkręcają aromat warzyw, jeszcze bardziej zachęcając do jedzenia.
A w lodówce czekał sobie piękny, ciemnozielony brokuł. Prawdziwy z niego arystokrata, ta szalona fryzura i postawa.
Hrabia wraz z marchewką wylądowali na parze. Do kompletu zagotowałam wyświdrowany makaron. Kiedy towarzystwo było już gotowe na dalszą obróbkę, trafiło na patelnię, dopieszczone przyprawami, sosem sojowym i plasterkami mozzarelli, która roztopiona, położyła delikatny biały akcent na kolorowym daniu.
Nowym nabytkiem w kuchni jest olej kokosowy, to własnie na nim podsmażałam warzywa na patelni. Proponuję zainwestować w ten nierafinowany, zapach i delikatny smak kokosa podkręcają aromat warzyw, jeszcze bardziej zachęcając do jedzenia.
wtorek, 2 kwietnia 2013
Słoneczna soczewica
Znów zabrakło czasu na zrealizowanie wszystkich planów kulinarnych. Miał być pasztet z czerwonej soczewicy, a zamiast tego są pierogi z zieloną soczewicą. Na konsumpcję i fotografowanie czekają sobie cichutko w zamrażarce.
Przesadziłam z ilością farszu soczewicowego, tylu pierogów nie miałam w planie robić. W związku z tym trzeba było znaleźć dla niego inne zastosowanie.
Polecam soczewicę jako zamiennik dodatku do obiadu. Soczewica z cebulką i pieczarkami stanowi dobrą bazę. Do tego roladki z piersi kurczaka z pieczarkowymi nóżkami, dobrze przyprawione i ugotowane na parze.
Ponieważ miało być słonecznie, wstęgi z marchwi posłużyły za promienie. Całość doprawiona kremem balsamico i oliwą.
Poczuliśmy wiosnę, przynajmniej na talerzu :)
Przesadziłam z ilością farszu soczewicowego, tylu pierogów nie miałam w planie robić. W związku z tym trzeba było znaleźć dla niego inne zastosowanie.
Polecam soczewicę jako zamiennik dodatku do obiadu. Soczewica z cebulką i pieczarkami stanowi dobrą bazę. Do tego roladki z piersi kurczaka z pieczarkowymi nóżkami, dobrze przyprawione i ugotowane na parze.
Ponieważ miało być słonecznie, wstęgi z marchwi posłużyły za promienie. Całość doprawiona kremem balsamico i oliwą.
Poczuliśmy wiosnę, przynajmniej na talerzu :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)