Ludzkie życie wyznaczają daty. Rodzimy się pewnego dnia, ten dzień staje się naszą datą urodzin i chociaż w ciągu życia jest to dzień jak każdy inny, świętujemy jego wyjątkowość, bo oto tego dnia pojawiliśmy się na świecie :)
Jedno jest pewne - urodziny to świetny moment na prezent. A prezenty uwielbiamy wszyscy.
Dlatego chciałabym sprawić Wam prezent, w postaci Tortu, który jest wygraną w konkursie.
Żeby otrzymać wspaniały tort, którego smak sami wybierzecie, musicie jednak zrobić coś dla mnie. A mianowicie w komentarzach do tego posta musicie opisać najpiękniejsze, najwspanialsze prezenty, które utkwiły w Waszej pamięci na całe życie. Przypomnijcie sobie emocje jakie towarzyszyły temu momentowi, kiedy stawało się dla Was jasne, że właśnie otrzymujecie prezent życia.
Podzielcie się tym wspaniałym wydarzeniem.
Dla mnie jednym z takich momentów była chwila dzieciństwa, kiedy moi rodzice najpierw musieli niespodziewanie wyjechać, po czym o świcie obudził mnie dzwonek do drzwi, a kiedy je otworzyłam na wycieraczce znalazłam siedzącego czarnego szczeniaczka, mojego wymarzonego pieska, który był z nami przez kolejne jedenaście lat wspaniałej przyjaźni :)
Słodką nagrodę otrzymacie dzięki portalowi tortyonline.pl
Usługa pojawiła się na naszym rynku ponad dwa miesiące temu i działa na terenie całej Polski (a nawet dalej). Teraz tort macie w zasięgu kliku, możecie obdarować swoich bliskich, którzy są tuż obok, albo na drugim końcu Polski pysznym, słodkim prezentem.
A dziś takim prezentem ja chcę obdarować Was.
Piszcie zatem i nie zapomnijcie na końcu posta wpisać swojego adresu e-mail, dzięki któremu będę mogła poinformować zwycięzcę o nagrodzie :)
Konkurs rozpoczynamy od tej chwili a trwać będzie do 28 lutego do północy. Zwycięzcę ogłoszę 1 marca.
Zaczynajcie pisać komentarze - czas start :)
poniedziałek, 24 lutego 2014
piątek, 21 lutego 2014
Omlet, który kradnie serca :)
Moją miłość do omletów zna każdy, kto zna mnie lub czyta tego bloga. Omlety to dla mnie dania wyjątkowe, niezawodne i dobre na każdą okazję :) Najczęściej w weekendy stają się śniadaniem do łóżka, po którym kanciaste kontury życia stają się łagodne jak śmietankowe chmury.
Dziś jednak przepis na omlet, który nie tylko pozwoli Wam spojrzeć przez różowe okulary. Ten omlet zabierze Was do nieba :)
Podróż do nieba zaczynamy od przygotowania dodatków, bo to w nich tkwi cała siła napędowa.
Śmietankę 36 procentową ubijamy wraz z cukrem waniliowym. Ananasa obieramy i kroimy na małe kawałki. Mam to szczęście, że pomaga mi w tym niezawodny korkociąg do ananasów, który sam wykonuje to właściwie jednym ruchem. Przygotowujemy dwie łyżeczki kakao i małe siteczko oraz syrop daktylowy.
Na talerzach rysujemy syropem kratkę i zabieramy się za omleta.
Trzy jajka, łyżka otrębów, trzy łyżki mąki, szczypta soli, łyżeczka cukru waniliowego i pół szklanki mleka miksujemy dokładnie, aż pojawią się bąbelki powietrza.
Na patelni rozgrzewamy pół łyżeczki oleju kokosowego i smażymy omlet.
Kiedy jest gotów dzielimy go na dwie części i układamy na daktylowej kratce. Na omlecie rozkładamy kawałeczki ananasa i pokrywamy je bitą śmietaną. Teraz wystarczy oprószyć całość kakao i gotowe. To jest nieziemsko pyszne śniadanie. Mam nadzieję, że macie czas, żeby nie schodzić szybko na ziemię :)
Dziś jednak przepis na omlet, który nie tylko pozwoli Wam spojrzeć przez różowe okulary. Ten omlet zabierze Was do nieba :)
Podróż do nieba zaczynamy od przygotowania dodatków, bo to w nich tkwi cała siła napędowa.
Śmietankę 36 procentową ubijamy wraz z cukrem waniliowym. Ananasa obieramy i kroimy na małe kawałki. Mam to szczęście, że pomaga mi w tym niezawodny korkociąg do ananasów, który sam wykonuje to właściwie jednym ruchem. Przygotowujemy dwie łyżeczki kakao i małe siteczko oraz syrop daktylowy.
Na talerzach rysujemy syropem kratkę i zabieramy się za omleta.
Trzy jajka, łyżka otrębów, trzy łyżki mąki, szczypta soli, łyżeczka cukru waniliowego i pół szklanki mleka miksujemy dokładnie, aż pojawią się bąbelki powietrza.
Na patelni rozgrzewamy pół łyżeczki oleju kokosowego i smażymy omlet.
Kiedy jest gotów dzielimy go na dwie części i układamy na daktylowej kratce. Na omlecie rozkładamy kawałeczki ananasa i pokrywamy je bitą śmietaną. Teraz wystarczy oprószyć całość kakao i gotowe. To jest nieziemsko pyszne śniadanie. Mam nadzieję, że macie czas, żeby nie schodzić szybko na ziemię :)
niedziela, 16 lutego 2014
Ciasteczka przegryzki - spicy stars :)
Nie samymi słodyczami człowiek żyje. Zapotrzebowanie na wszelakiego rodzaju słone przegryzki w naszym domu jest dość duże. Skoro prawie wszystkie kupne paluszki i krakersy zostały skreślone z listy zakupów, czas wyczarować własne smakołyki.
Przyszedł mi do głowy pomysł na ostre gwiazdeczki - jakkolwiek to brzmi :)
Ostre gwiazdeczki to ciasteczka z pełnoziarnistej mąki orkiszowej z dodatkiem mąki gryczanej, dobrze przyprawione. Przegryzka bardzo smaczna i wciągająca, a dodatkowo - zdrowa. Mieszamy szklankę mąki pełnoziarnistej z połową szklanki mąki gryczanej i przyprawami. Tu oczywiście zależnie od tego na co macie ochotę, możecie zmieszać swoje ulubione przyprawy. U mnie powiało trochę orientalnymi zapachami, ale nie tylko. Mieszanka przypraw składała się z łyżeczki soli himalajskiej, ćwiartki łyżeczki pieprzu kajeńskiego, połowy łyżeczki garam masali oraz łyżeczki kurkumy. Do ciasta potrzebujemy jeszcze jedno jajo i tłuszcz. Tym razem wybrałam oliwę z oliwek - porządne pół szklanki załatwiło sprawę. Wyrobione w kulę ciasto kwadrans spędziło w zamrażarce, po czym zostało rozwałkowane na dosyć gruby, pięciomilimetrowy placek. Za pomocą foremki możecie wykrajać dowolne kształty, ja postawiłam oczywiście na gwiazdki :) ostre gwiazdki :)
Piekarnik powinien być nagrzany do około 180 stopni, ciasteczka pieczemy maksymalnie kwadrans. W kuchni zaczyna pachnieć przyprawami. Gotowe gwiazdki wykładamy na kratkę i studzimy. Kiedy całkiem wystygną możemy zjeść je same lub z dipem. Tak czy inaczej warto mieć pod ręką szklaneczkę wody, a może lepiej piwo :)
Przyszedł mi do głowy pomysł na ostre gwiazdeczki - jakkolwiek to brzmi :)
Ostre gwiazdeczki to ciasteczka z pełnoziarnistej mąki orkiszowej z dodatkiem mąki gryczanej, dobrze przyprawione. Przegryzka bardzo smaczna i wciągająca, a dodatkowo - zdrowa. Mieszamy szklankę mąki pełnoziarnistej z połową szklanki mąki gryczanej i przyprawami. Tu oczywiście zależnie od tego na co macie ochotę, możecie zmieszać swoje ulubione przyprawy. U mnie powiało trochę orientalnymi zapachami, ale nie tylko. Mieszanka przypraw składała się z łyżeczki soli himalajskiej, ćwiartki łyżeczki pieprzu kajeńskiego, połowy łyżeczki garam masali oraz łyżeczki kurkumy. Do ciasta potrzebujemy jeszcze jedno jajo i tłuszcz. Tym razem wybrałam oliwę z oliwek - porządne pół szklanki załatwiło sprawę. Wyrobione w kulę ciasto kwadrans spędziło w zamrażarce, po czym zostało rozwałkowane na dosyć gruby, pięciomilimetrowy placek. Za pomocą foremki możecie wykrajać dowolne kształty, ja postawiłam oczywiście na gwiazdki :) ostre gwiazdki :)
Piekarnik powinien być nagrzany do około 180 stopni, ciasteczka pieczemy maksymalnie kwadrans. W kuchni zaczyna pachnieć przyprawami. Gotowe gwiazdki wykładamy na kratkę i studzimy. Kiedy całkiem wystygną możemy zjeść je same lub z dipem. Tak czy inaczej warto mieć pod ręką szklaneczkę wody, a może lepiej piwo :)
czwartek, 13 lutego 2014
Makhluta - libańska zupa z mieszanki fasolek :)
Doczekała się - zupa makhluta zagościła w mojej kuchni. Zacznę od końca, czyli efektu - jak zobaczycie na zdjęciu, zupa zupą nie jest, bo wyszła mi za gęsta. Tak czy inaczej polecam, bo czymkolwiek jest - smakuje pysznie.
Kiedyś już wspominałam tutaj, chyba przy okazji falafelów, o książce, w której zostało zgromadzonych 500 przepisów na dania kuchni śródziemnomorskiej. Uwielbiam zagłębiać się w lekturę tej niepozornej książeczki, przeglądać nieliczne fotografie i poznawać zupełnie nieznane mi połączenia, które dają piorunujący efekt mimo że wcale nie są mieszanką wielu składników. Porównując przyprawianie tradycyjnie polskie, muszę przyznać, że jest o wiele bardziej skomplikowane. Tymczasem w w kuchni śródziemnomorskiej odkryłam, że wystarczą dwie idealnie dobrane przyprawy, aromatyczne i dobrej jakości, aby osiągnąć upragniony rezultat.
Wracam więc do zupy. Odrobinę musiałam zmodyfikować przepis, ale ogólnie pozostała bliska oryginału.
Zaczynamy dzień wcześniej, ponieważ musimy na co najmniej dwanaście godzin namoczyć po 100 gram fasolek i cieciorki. W misce namoczyłam czerwoną fasolkę kidney, czarną fasolkę oraz cieciorkę. Na drugi dzień wypłukałam fasolki, dodałam 60 gram czarnej soczewicy i w dużym garnku zalałam je świeżą wodą. Jak pokazuje doświadczenie - wody było za mało, co na szczęście przy następnym podejściu będzie łatwo naprawić. Zalejcie fasolki wodą tak, aby nie tylko były nią pokryte, ale wody nad nimi było mniej więcej tyle ile ich jest na dnie garnka. Teraz należy na dużym ogniu zagotować wodę, a kiedy zacznie bulgotać, zmniejszyć gaz i pozostawić garnek na maleńkim gazie jeszcze na około pół godziny, co jakiś czas mieszając. W tym czasie dwie średnie cebule należy drobno pokroić i na oleju roślinnym (ja użyłam oleju kokosowego) przyrumienić cebulkę, aż lekko zbrązowieje.
Cebulkę wsypujemy do miękkich fasolek, dodajemy garść ryżu i przyprawiamy dużą łyżką soli oraz połową łyżeczki świeżo zmielonego kuminu. I to jest właśnie magia przypraw. O ile zapach gotujących się fasolek do najprzyjemniejszych nie należy, to dodanie do nich cebulki, ryżu i kuminu od razu sprawia, że nie możemy doczekać się końca gotowania, żeby spróbować. A przed nami jeszcze odrobina oczekiwania. Pół godziny potrzebne aż zmięknie ryż. Po tym czasie wlewamy do zupy sok wyciśnięty z dwóch niewielkich cytryn i gotujemy jeszcze pięć minut. Gotowe. Bardzo ciekawy smak, u mnie ciemno bordowego gulaszu, bo płynu w zupie jest jak na lekarstwo. Nieważne, bo smakuje ciekawie i chce się dokładkę. Tyle, że tylko mentalnie - fasolki są syte i żadnym sposobem nie da się zjeść repety. Za to już wiem co będzie na kolację :)
Kiedyś już wspominałam tutaj, chyba przy okazji falafelów, o książce, w której zostało zgromadzonych 500 przepisów na dania kuchni śródziemnomorskiej. Uwielbiam zagłębiać się w lekturę tej niepozornej książeczki, przeglądać nieliczne fotografie i poznawać zupełnie nieznane mi połączenia, które dają piorunujący efekt mimo że wcale nie są mieszanką wielu składników. Porównując przyprawianie tradycyjnie polskie, muszę przyznać, że jest o wiele bardziej skomplikowane. Tymczasem w w kuchni śródziemnomorskiej odkryłam, że wystarczą dwie idealnie dobrane przyprawy, aromatyczne i dobrej jakości, aby osiągnąć upragniony rezultat.
Wracam więc do zupy. Odrobinę musiałam zmodyfikować przepis, ale ogólnie pozostała bliska oryginału.
Zaczynamy dzień wcześniej, ponieważ musimy na co najmniej dwanaście godzin namoczyć po 100 gram fasolek i cieciorki. W misce namoczyłam czerwoną fasolkę kidney, czarną fasolkę oraz cieciorkę. Na drugi dzień wypłukałam fasolki, dodałam 60 gram czarnej soczewicy i w dużym garnku zalałam je świeżą wodą. Jak pokazuje doświadczenie - wody było za mało, co na szczęście przy następnym podejściu będzie łatwo naprawić. Zalejcie fasolki wodą tak, aby nie tylko były nią pokryte, ale wody nad nimi było mniej więcej tyle ile ich jest na dnie garnka. Teraz należy na dużym ogniu zagotować wodę, a kiedy zacznie bulgotać, zmniejszyć gaz i pozostawić garnek na maleńkim gazie jeszcze na około pół godziny, co jakiś czas mieszając. W tym czasie dwie średnie cebule należy drobno pokroić i na oleju roślinnym (ja użyłam oleju kokosowego) przyrumienić cebulkę, aż lekko zbrązowieje.
Cebulkę wsypujemy do miękkich fasolek, dodajemy garść ryżu i przyprawiamy dużą łyżką soli oraz połową łyżeczki świeżo zmielonego kuminu. I to jest właśnie magia przypraw. O ile zapach gotujących się fasolek do najprzyjemniejszych nie należy, to dodanie do nich cebulki, ryżu i kuminu od razu sprawia, że nie możemy doczekać się końca gotowania, żeby spróbować. A przed nami jeszcze odrobina oczekiwania. Pół godziny potrzebne aż zmięknie ryż. Po tym czasie wlewamy do zupy sok wyciśnięty z dwóch niewielkich cytryn i gotujemy jeszcze pięć minut. Gotowe. Bardzo ciekawy smak, u mnie ciemno bordowego gulaszu, bo płynu w zupie jest jak na lekarstwo. Nieważne, bo smakuje ciekawie i chce się dokładkę. Tyle, że tylko mentalnie - fasolki są syte i żadnym sposobem nie da się zjeść repety. Za to już wiem co będzie na kolację :)
niedziela, 9 lutego 2014
Muffinki ratunkowe :)
Długo się broniłam, ale w obliczu wszechstronnego obkichiwania nie udało się. Leżę i ledwo zipię. Głowę rozsadza mi ból, nos wygląda jak po peelingu pumeksem, oczy przypominają oczka królika albinosa. Pięknie, po prostu pięknie.
A tymczasem za oknem świeci słońce, na które tak długo czekałam, weekend jak marzenie, niestety, nie dla mnie.
W obliczu takiej niesprawiedliwości choroba doskwiera mi jeszcze bardziej. Postanowiłam więc otulić się ciepłym szlafrokiem i doczołgać do kuchni w celu zrobienia czegoś na pocieszenie, co jednocześnie nie wymaga dużo pracy, szczególnie umysłowej, bo mózg mi ledwie działa :)
Padło na muffiny, małe, wesołe i pocieszające wypieki, które zrobi każdy bez wyjątku. Wystarczy przygotować sobie dwie miski i nagrzać piekarnik na 180 stopni.
Do jednej miski przesiewamy suche składniki: trochę więcej niż szklankę mąki, cztery łyżki rozpuszczalnego, słodkiego kakao, pół łyżeczki proszku do pieczenia, pół opakowania cukru waniliowego.
Druga miska służy do wymieszania mokrych składników: szklanki mleka, dwóch jajek, zmiksowanego, dojrzałego banana i trzech łyżek oliwy z oliwek.
Składniki możemy wymieszać blenderem do dobrego połączenia, a na końcu dosypać zawartość "suchej" miski i szybko wymieszać całość drewnianą łyżką. Ciasta starcza na tuzin muffinów. Do papilotek wlewamy około 3/4 ciasta i wstawiamy do piekarnika na dwadzieścia minut. Mimo kataru po kwadransie poczułam waniliowo-bananowy zapach i poczułam się odrobinę lepiej :)
Muffinki studzimy na kratce. Z kubkiem mleka lub gorącą kawą podniosą na duchy nawet najbardziej zakatarzoną osobę. Żeby się poczuć jeszcze lepiej, muffinkę można posmarować swoim ulubionym kremem czekoladowym albo orzechowym masłem. Mi pomogło. Poczułam, że mimo choroby nie zmarnowałam całego weekendu. Z kubkiem kawy i babeczką spokojnie wróciłam pod kołdrę :)
A tymczasem za oknem świeci słońce, na które tak długo czekałam, weekend jak marzenie, niestety, nie dla mnie.
W obliczu takiej niesprawiedliwości choroba doskwiera mi jeszcze bardziej. Postanowiłam więc otulić się ciepłym szlafrokiem i doczołgać do kuchni w celu zrobienia czegoś na pocieszenie, co jednocześnie nie wymaga dużo pracy, szczególnie umysłowej, bo mózg mi ledwie działa :)
Padło na muffiny, małe, wesołe i pocieszające wypieki, które zrobi każdy bez wyjątku. Wystarczy przygotować sobie dwie miski i nagrzać piekarnik na 180 stopni.
Do jednej miski przesiewamy suche składniki: trochę więcej niż szklankę mąki, cztery łyżki rozpuszczalnego, słodkiego kakao, pół łyżeczki proszku do pieczenia, pół opakowania cukru waniliowego.
Druga miska służy do wymieszania mokrych składników: szklanki mleka, dwóch jajek, zmiksowanego, dojrzałego banana i trzech łyżek oliwy z oliwek.
Składniki możemy wymieszać blenderem do dobrego połączenia, a na końcu dosypać zawartość "suchej" miski i szybko wymieszać całość drewnianą łyżką. Ciasta starcza na tuzin muffinów. Do papilotek wlewamy około 3/4 ciasta i wstawiamy do piekarnika na dwadzieścia minut. Mimo kataru po kwadransie poczułam waniliowo-bananowy zapach i poczułam się odrobinę lepiej :)
Muffinki studzimy na kratce. Z kubkiem mleka lub gorącą kawą podniosą na duchy nawet najbardziej zakatarzoną osobę. Żeby się poczuć jeszcze lepiej, muffinkę można posmarować swoim ulubionym kremem czekoladowym albo orzechowym masłem. Mi pomogło. Poczułam, że mimo choroby nie zmarnowałam całego weekendu. Z kubkiem kawy i babeczką spokojnie wróciłam pod kołdrę :)
czwartek, 6 lutego 2014
Tort kajmakowy wersja beta :)
Luty co roku rozpoczyna większy sezon urodzinowy. Wszystkie Wodniki, Ryby i Barany zaczynają świętować pojawienie się na tym świecie.
Wśród nich również ja :) A niedługo po mnie ten oto Blog, który mam przyjemność prowadzić :)
Od lat nie zawracałam sobie głowy urodzinowym tortem. Jakieś słodkości zawsze były, tort za to niekoniecznie. Jeśli chodzi o wypieki prosto z cukierni, to mało który mnie zachwyca, na myśl o klasycznym torcie z kremem chcę uciekać gdzie pieprz rośnie :) Ale zdarzają się chlubne wyjątki, które zachęciły mnie do poszukiwania własnej drogi wśród piętrowych łakoci.
Dziś przedstawiam Wam pierwszy próbny wypiek, stąd jego nazwa wersja beta :)
Ku mojemu zdziwieniu, jak to bywa z wersjami beta, ta również okazała się na tyle udana, że bez poprawek przepis zostaje w notesie.
Nie kombinowałam przy nim, nie rzucałam biszkoptem, a jednak wszystko się udało. Polecam wszystkim, którzy chcieliby tak jak ja zrobić swój pierwszy w życiu tort :)
Dla mnie było to również pierwsze pieczenie biszkopta.
Przepisy na biszkopty niewiele się różnią, są pewne zasady, o których warto wiedzieć przed wybraniem swojej wersji. Zasada mówi - na każde jajo w biszkopcie powinna przypadać jedna łyżka zwykłej mąki i jedna łyżka skrobi (u mnie niezmiennie z tapioki) oraz dwie łyżki cukru. Nie przesadzajcie z proszkiem do pieczenia - biszkopt to nie baba, nie może wyrosnąć - torty są płaskie :)
Na tortownice o średnicy dwudziestu jeden centymetrów wykorzystałam cztery jaja oraz proporcjonalnie do nich osiem łyżek cukru, cztery łyżki mąki orkiszowej i cztery łyżki skrobi z tapioki oraz około 2/3 łyżeczki proszku do pieczenia.
Jaja musimy rozdzielić. Białka ubijamy z odrobiną soli i cukrem na gęstą pianę, do której dodajemy żółtka i również miksujemy. Żółtka wlewajcie po kolei, nie wszystkie na raz.
Przesianą mąkę, skrobię i proszek do pieczenia wymieszajmy razem i na końcu wmieszajmy delikatnie do ubitych jaj. Powstałą masę wylewamy do tortownicy, której spód wyłożony jest papierem do pieczenia.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i wstawiamy biszkopt. Mój po trzydziestu pięciu minutach był już dobrze wypieczony. Lekko wyrósł, ale podczas stygnięcia ładnie się wyrównał.
Kiedy ostygł przekroiłam go raz, żeby powstały dwie warstwy.
Jak wiadomo do dobrego tortu potrzebny jest krem. Zmieszałam duże opakowanie serka mascarpone z kajmakiem. Kiedy dobrze się połączyły wysmarowałam pierwszy blat tortu, przykryłam go drugim i również wysmarowałam łącznie z bokami. Ponieważ nie jestem zwolenniczką sztucznych barwników i lukrów więc tort posypałam po prostu kakao i ozdobiłam przekrojonymi wzdłuż daktylami.
Co prawda nie wytrzymałam i spróbowaliśmy tort zaraz po zrobieniu, ale tylko mały kawałek. Cała reszta trafiła do lodówki. Na drugi, trzeci i czwarty dzień delektowaliśmy się coraz lepszym smakiem :)
A już niedługo zapraszam Was na konkurs tortowy, jak tylko minie szaleństwo Walentynek szukajcie informacji na blogu :)
Wśród nich również ja :) A niedługo po mnie ten oto Blog, który mam przyjemność prowadzić :)
Od lat nie zawracałam sobie głowy urodzinowym tortem. Jakieś słodkości zawsze były, tort za to niekoniecznie. Jeśli chodzi o wypieki prosto z cukierni, to mało który mnie zachwyca, na myśl o klasycznym torcie z kremem chcę uciekać gdzie pieprz rośnie :) Ale zdarzają się chlubne wyjątki, które zachęciły mnie do poszukiwania własnej drogi wśród piętrowych łakoci.
Dziś przedstawiam Wam pierwszy próbny wypiek, stąd jego nazwa wersja beta :)
Ku mojemu zdziwieniu, jak to bywa z wersjami beta, ta również okazała się na tyle udana, że bez poprawek przepis zostaje w notesie.
Nie kombinowałam przy nim, nie rzucałam biszkoptem, a jednak wszystko się udało. Polecam wszystkim, którzy chcieliby tak jak ja zrobić swój pierwszy w życiu tort :)
Dla mnie było to również pierwsze pieczenie biszkopta.
Przepisy na biszkopty niewiele się różnią, są pewne zasady, o których warto wiedzieć przed wybraniem swojej wersji. Zasada mówi - na każde jajo w biszkopcie powinna przypadać jedna łyżka zwykłej mąki i jedna łyżka skrobi (u mnie niezmiennie z tapioki) oraz dwie łyżki cukru. Nie przesadzajcie z proszkiem do pieczenia - biszkopt to nie baba, nie może wyrosnąć - torty są płaskie :)
Na tortownice o średnicy dwudziestu jeden centymetrów wykorzystałam cztery jaja oraz proporcjonalnie do nich osiem łyżek cukru, cztery łyżki mąki orkiszowej i cztery łyżki skrobi z tapioki oraz około 2/3 łyżeczki proszku do pieczenia.
Jaja musimy rozdzielić. Białka ubijamy z odrobiną soli i cukrem na gęstą pianę, do której dodajemy żółtka i również miksujemy. Żółtka wlewajcie po kolei, nie wszystkie na raz.
Przesianą mąkę, skrobię i proszek do pieczenia wymieszajmy razem i na końcu wmieszajmy delikatnie do ubitych jaj. Powstałą masę wylewamy do tortownicy, której spód wyłożony jest papierem do pieczenia.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i wstawiamy biszkopt. Mój po trzydziestu pięciu minutach był już dobrze wypieczony. Lekko wyrósł, ale podczas stygnięcia ładnie się wyrównał.
Kiedy ostygł przekroiłam go raz, żeby powstały dwie warstwy.
Jak wiadomo do dobrego tortu potrzebny jest krem. Zmieszałam duże opakowanie serka mascarpone z kajmakiem. Kiedy dobrze się połączyły wysmarowałam pierwszy blat tortu, przykryłam go drugim i również wysmarowałam łącznie z bokami. Ponieważ nie jestem zwolenniczką sztucznych barwników i lukrów więc tort posypałam po prostu kakao i ozdobiłam przekrojonymi wzdłuż daktylami.
Co prawda nie wytrzymałam i spróbowaliśmy tort zaraz po zrobieniu, ale tylko mały kawałek. Cała reszta trafiła do lodówki. Na drugi, trzeci i czwarty dzień delektowaliśmy się coraz lepszym smakiem :)
A już niedługo zapraszam Was na konkurs tortowy, jak tylko minie szaleństwo Walentynek szukajcie informacji na blogu :)
wtorek, 4 lutego 2014
Kasza jaglana z tofu, groszkiem i cebulą :)
Nie wiem czy uwierzycie, ale na obiad miał być bigos z czerwonej kapusty, a wyszło jak wyszło. Czasem coś nieprzewidzianego może pokrzyżować plany. Tym razem główny składnik nie nadawał się zupełnie do użycia, a ja zostałam z rondlem, w którym na oleju kokosowym szkliła się cebulka. Na szczęście długo nie musiałam główkować i mogę przedstawić Wam pyszne danie z tofu z kaszą jaglaną.
Jak już pisałam, pachnie szklącą się cebulką. Kiedy jest już gotowa a nawet odrobinę się zarumieniła, dorzucam do niej naturalne tofu. Najlepiej nadaje się do tego celu mięciutkie tofu, które daje się rozgnieść do konsystencji jajecznicy. Jeśli macie bardziej zwarte, pokrójcie je w drobną kosteczkę.
Ja rozgniotłam dłonią kremową kostkę i wrzuciłam do cebulki. Zabawą jest przyprawianie takiego obiadu. Sól i pieprz to w tym przypadku zdecydowanie za mało. Dodałam mieloną kolendrę, kurkumę, pieprz cayenne, słodką paprykę i odrobinę świeżego tymianku.
Do rondla wrzuciłam groszek z puszki, dwie łyżki paprykowego ajvaru i poddusiłam całość na małym ogniu.
W drugim garnku ugotowałam kaszę jaglaną. Zawartości obu garnków wymieszałam i tak powstał obiad. Pyszny obiad w wesołych kolorach z mrugającymi zielonymi groszkami :)
Czerwona kapusta musi poczekać. Na szczęście okazało się, że nie była niezbędna.
Groszek uratował obiad :)
Jak już pisałam, pachnie szklącą się cebulką. Kiedy jest już gotowa a nawet odrobinę się zarumieniła, dorzucam do niej naturalne tofu. Najlepiej nadaje się do tego celu mięciutkie tofu, które daje się rozgnieść do konsystencji jajecznicy. Jeśli macie bardziej zwarte, pokrójcie je w drobną kosteczkę.
Ja rozgniotłam dłonią kremową kostkę i wrzuciłam do cebulki. Zabawą jest przyprawianie takiego obiadu. Sól i pieprz to w tym przypadku zdecydowanie za mało. Dodałam mieloną kolendrę, kurkumę, pieprz cayenne, słodką paprykę i odrobinę świeżego tymianku.
Do rondla wrzuciłam groszek z puszki, dwie łyżki paprykowego ajvaru i poddusiłam całość na małym ogniu.
W drugim garnku ugotowałam kaszę jaglaną. Zawartości obu garnków wymieszałam i tak powstał obiad. Pyszny obiad w wesołych kolorach z mrugającymi zielonymi groszkami :)
Czerwona kapusta musi poczekać. Na szczęście okazało się, że nie była niezbędna.
Groszek uratował obiad :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)